Było jak w starym dowcipie – najpierw zebrano plenum.
Kazano nam pluć na watę i badano, co z tego wyjdzie. I na ilu czułkach. Wnioski utajniono. Powołano sztab kryzysowy. Jeden, drugi, potem jeszcze trzeci. Sytuacja było pod absolutną kontrolą. Przy stole siedzieli pospołu prezydent rady, dyrektor ośrodka i szef ochrony. Pilnowali. Planowali.
Wtedy […] kichnął.
Zaczęło się pandemonium.
Zabrano bladego młodzieńca, który otumaniony obudził się w poniedziałek we własnym łóżku i zaczął krzyczeć jak zwykle. Chciałem uciszyć biedaka, to zwyzywał od gnomów kopalnianych. Też jak zwykle. Przywykłem. Naiwnie chciałem podać dłoń pomocną cywilizacji. Odtrącono. Jak zwykle. Ale tym razem zrobiło się naprawdę niehalo.
Wyszedłem na korytarz i poczułem dym.
Rebelia. Rewolucja. Uciśniony powstań ludu ośrodka?
Ale jakiś dziwny był ten dym. Taki egotyczny, mirra złoto kadzidło. Wchodzę do świetlicy, tu pół oddziału się modli. Panie, uchowaj ode złego. My grzesznicy oddajemy w ofierze jeszcze większego grzesznika i pospiesznie sporządzony z prześcieradeł bicz spadł na blade plecy.
Wybiegłem, przyznaję. Nie miałem odwagi stanąć w prawdzie i mego wspókompana ocalić albo z nim pójść na umęczenie. To nie kwestia charakteru, tylko genetyczne ukierunkowanie. Uwarunkowanie. Pojawiamy się, kiedy bitewny kurz opadnie i jest co rabować. Pod flagą biało-czerwoną lub każdą inną. Wcześniej nie.
Czym się różnią orły?
Biegłem korytarzami rozświetlonymi jarzeniówkami, stukot moich bamboszków odbijał się od odnowionych z unijnej dotacji ścian, w głowie brzmiały mi mądre słowa czterolatki: „wujek ma brzusio i piersiątka”, to już jednak tylko odległa przeszłość, teraźniejszość przyniosła… jęki. Głośne. Euforyczne. Empatyczne.
Kogo tym razem krzyżują?!
W basenowej przebieralni kłębił się, roił, falował nagi tłum. Jedne ciało na drugim, płeć i wiek nieistotne, rozdygotany spazmami rozkoszy zdawał się stawać powszechnym organizmem, czymś obdarzonym ponadwspólną świadomością, może jeszcze nie inteligencją, ale na pewno niezmierną żywotnością. I, jakby to ująć, zapachem. Wszechobecnymi woniami zwierzęcej afirmacji życia. Jego codziennych wydzielin.
Uciekłem i stamtąd. Szkoda, że Jakub w Montrealu, a nawet w Montréalu. Miałby używanie. Nie musiałby już jeździć do Lublińca. – Myślałem, a kolejne ściany pędziły jak w kalejdoskopie.
Tak naprawdę szukałem salowej Marty. Ostoi rozsądku, elegancji i inteligencji w każdej z licznych nawałnic przewalających się przez nasz ośrodek. I choć jakaś część mnie lękała się, obawiała,że znajdę ją w którejś z dwóch grup, i nie wiedziałem, która możliwość gorsza, to szukałem. I tak dobiegłem do płotu, ogrodzenia z pustaków i siatki galwanizowanej, nie/szczęśliwie Marty nie znajdując.
Był jednak on. Dystyngowanym krokiem zbliżał się ku mnie, a jego zwyczajna, ciepła twarz wyrażała spokój i nawet coś więcej, chęć podzielenia się swymi odkryciami z całym światem. Albo, z braku laku, ze mną. Zbliżyliśmy się do siebie jak to tylko prawdziwi mężczyźni mogą, każdy po swojej stronie ogrodzenia, i uchyliłem ucha, lewego, jeśli dobrze odtwarzam to wydarzenie, ku ustom jego.
– Messi kupka!!! – Wydarł się eksordynator, płot przeskoczył i pognał roznieść tę wielką nowinę całej reszcie.