Stypandium

Ocknąłem się w ostatniej chwili, kiedy cyfrowa wirtualna piękność mechanicznym językiem ogłaszała nazwę mojego przystanku. Porwałem tekturową walizkę po dziadku, dzielnym rekrucie nieistniejącej od dawna armii, i pospiesznie wyskoczyłem przez zamykające się drzwi autobusu. Niemal potłukłem sobie kolano, lądując nieszczęśliwie zahaczyłem o krawężnik i stopa w nowym sportowym bucie niebezpiecznie zachybotała na trotuarze. Gdyby, jak u nas, ułożony był on z kostek bauma, a nie badziewiastego siedemnastowiecznego rzemieślniczego bruku, najpewniej nic mi by się nie stało.

Cisza była zaskakująca.

Szedłem eleganckimi uliczkami H., prawdziwie europejskiego miasta z wielowiekową historią i cywilizacją unoszącą się w powietrzu. Ich gołębie nazywano mewami, podobno gdzieś niedaleko było może morze, stąd ta dziwaczna woń pewnie, ale ostatecznie niewiele się różniły od znanych mi od dziecięctwa gruchających pierzaków. Łypały równie podejrzliwie jednym okiem jakby przymrużonym i były w stanie zjeść wszystko, w tym nawet mnie, gdybym tylko na moment utracił czujność.

Cisza i uliczna pustka robiły się przerażające.

Mewy eskortowały mnie stadnie do celu mej podróży. Pod doniczką znalazłem klucz, jak było zapowiedziane. Wdrapałem się po stromych schodach, ciężko dysząc i otwarłem niczym niewyróżniające się drzwi mieszkania. Klucze odłożyłem na szafkę na buty i sam nie wiem kiedy zdjąłem swoje, kapci jednak nie znalazłem. Powinno to mnie ostrzec, bo co to za dom bez kapci dla gości?

Niegodny.

Nieelegancki.

Niepolski.

Byłem jednak zmęczony po podróży przez pół Europy, podczas której stopniowo, teraz sobie uświadomiłem, znikali ludzie. Od Westfalii, poza motorniczymi i kierowcami taksówek, nie widziałem nikogo. No i może kilku cwaniaków dało się przyuważyć, w szarych dresach, ze srebrnymi łańcuchami zwisającymi z nadgarstków i z niepełnym uzębieniem, obładowanych uspołecznianym majątkiem, szprechających w którymś z tych dziwacznych wschodnioeuropejskich narzeczy, które tak dobrze rozumiem. Gęby ponure, zarośnięte, zawzięte, kaszlące.

Zwiodły mnie bułgarskie kryształy pełne miśków Haribo, lukrecji i tych takich ciągutek, co to najpierw są gorzkie, a potem się robią słodkie i na końcu szczypią w język. Gały mi wyszły z orbit i przypomniałem sobie o obowiązkach gościa. Spuściłem wodę w toalecie, odwinąłem z Dziennika Zachodniego butelkę czystej i pęto śląskiej kiełbasy, odłożyłem na kuchenny blat te prezenty szczodre i miłe każdemu rodakowi bardziej niźli fiołki w Neapolu. Obok, lekko schowany za krajalnicą, leżał list, który publikuję bez żadnych skreśleń:

Szanowny Pisarzu,

W związku z obiecującymi rozmiarami aktualnej pandemii postanowiliśmy udać się do Ojczyzny z powrotem, zachęcani nawoływaniami Premiera oraz niskimi cenami biletów. Lubliniec już zbyt długo czeka!

Bierzemy Ogarka.

Proszę podlewać krzaczki, ale NIE PALIĆ przed sierpniem.

Č. prosi byś nie czuł hiperglobalnego żalu na skutek prywatyzacji przestrzeni osobistej i nie lękał się orłów krążących nad rozanilinami.

Buziaczki.

PS W komórce są stroopwafle.

Udałem się na balkon. Gdybym posiadał komórkę na własność, mógłbym sprawdzić czy łapie wifi, czy tylko mewie gówienka. Rzeczywiście, stroopwafle leżały na honorowym miejscu. Ugryzłem pierwszego. Smakował margaryną, nie masłem. Zamiast pysznego aromatu przypraw korzennych przywołujących na myśl natychmiast Arabellę, ukochaną kapitana Le Sangre, poczułem jedynie twardość skrystalizowanego karmelu i mdławy posmak środkowoeuropejskości. Przyjrzałem się bliżej podejrzanemu delikatesowi.

Piszynger, taka mać.

Och Olandio, było zrzucać habsburskie kajdany?!

Moją uwagę przykuła wnet staroświecka maszyna do pisania. O dziwo z polskimi znakami. Obok niej leżał stos kartek, wiatr porwał pierwszą z nich, w ostatniej chwili uratowałem ją. „15 marca 2020” zanotowałem dzisiejszą datę wzrokiem i spojrzałem wyżej, tam gdzie zwykle znajduje się tytuł.

STYPANDIUM

Mógłbym nie wertować nerwowo pozostałych kartek, już wiedziałem, co w nich będzie. Ale jednak i tym razem wrodzona ciekawość i głęboko humanistyczna dociekliwość sprowadziły mnie w najgłębszą otchłań polskiego piekła. Słowa ciekły ciurkiem, jak u Żeromskiego lub innego genialnego ignoranta i grafomana:

Ocknąłem się w ostatniej chwili, kiedy cyfrowa wirtualna piękność mechanicznym językiem ogłaszała nazwę mojego przystanku. Porwałem tekturową walizkę po dziadku, dzielnym rekrucie niegdysiejszej armii, i pospiesznie wyskoczyłem przez zamykające się drzwi autobusu. Niemal potłukłem sobie kolano, lądując nieszczęśliwie zahaczyłem o krawężnik i stopa w nowym sportowym bucie niebezpiecznie zachybotał…

Kurwa, znowu? Nie zna innych chwytów fabularnych polska literatura? To nic dziwnego, że taka chujowa.

1 komentarz do “Stypandium

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s