Małemu Majorkowi
Major Lukas Hassliebe głęboko odetchnął, wycelował i niespiesznie pociągnął kurek wojskowego karabinu. Spudłował. Pierwszy raz w życiu.
Hassliebe, nawet jeśli nazwisko niekoniecznie na to wskazywało, był równie dobrym Anglikiem jak członkowie panującej dynastii, a już na pewno lepszym niż obecny premier Królestwa, podstępny hiszpański przechrzta o ironicznym mianie Beniamina Disraeliego. Przodek Majora, Jeremiasz, przybył na Wyspy wspólnie z pierwszym Jerzym. Jak szeptano gdzieniegdzie, w znacznej mierze to właśnie on sfinansował królewską eskapadę Hanowerczyka. Rodzina Hassliebe nigdy nie dementowała tej plotki i nawet teraz, dobre 150 lat później, Lucas, pytany o tę kwestię, zazwyczaj tylko się uśmiechał i co najwyżej rzucał kilkoma tajemniczymi słowami o jakby wschodniej melodyce.
Uśmiech miał iście zabójczy. Nie było go łatwo dostrzec pod potężnymi rudymi wąsiskami, zwłaszcza jeśli poprzedniej nocy zdarzyło mu się zasnąć w curry z buraczkami i wtedy na twarzy nosił przez kilka dni coś w rodzaju berberyjskiego tatuażu z henny, jego śmiech jednak wywoływał trzęsienia ziemi i budził demony z najgłębszych zakamarków ludzkiej pamięci. Najbardziej się go bali hinduscy rekruci, których sześć dni w tygodniu męczył musztrą i długimi marszami po dżungli, dzięki czemu trzynasty Pułk Sipajów uchodził zasłużenie za najlepszą jednostkę w armii kolonialnej.
Rodzinna fortuna rozmyła się na przestrzeni lat, część srebra wyparowała przy upadku Kampanii, złoto straciło na wartości podczas wojen napoleońskich, resztki majątku roztrwonił tatulo, słynny manczesterski utracjusz i, co było jeszcze gorsze, domorosły wynalazca oraz konstruktor machin piekielnych, które jednak absolutnie nie przynosiły żadnego zysku. Ledwie starczyło na wysłanie Lucasa do Eton, a potem chłopak, w wieku dziewiętnastu lat, rozpoczął karierę w brytyjskiej armii.
Garnizon w Dublinie, placówka na Przylądku Dobrej Nadziei, dwa-trzy kursy parowcami po Morzu Arabskim oto kolejne przystanki jego wojskowego życia. Od dziesięciu lat służył w Indiach. Nie groził mu żaden awans w najbliższym czasie, co Majora w ogóle nie oburzało. Wielce sobie cenił żywot brytyjskiego kolonisty. Było co zjeść, co wypić, wszystkie potrzeby ciała były spełniane przez spolegliwych krajowców, a co do duszy, to książki – hurtowo sprowadzane w drewnianych skrzyniach z Londynu – nierozcięte lądowały na hebanowych półkach w bungalowie i tylko czasem któraś z jego białych kochanek, najczęściej znudzona urzędnicza żona, pożyczała którąś, by nigdy nie oddać. Resztę jeden ze służących, potężny Tamil o twarzy skazańca, codziennie odkurzał i układał na nowo.
Najbardziej jednak Major lubił polowania. Miał na koncie prawie wszystkie zwierzęta indyjskiego interioru, do pełni szczęścia brakowało mu jednak najważniejszego trofeum. Tygrysa. Kilkukrotnie był bliziutko legendarnego bengalskiego drapieżnika, jednak zawsze coś przeszkadzało. Ostatnio wściekłe małpy obsypały go owocami i czymś gorszym. Innym razem musiał oddać pewny strzał wicekrólowi Indii, nadętemu dupkowi, który nie łapał się choćby do reprezentacji w piłce nożnej, o rugby nie wspominając i ogólnie robił za lachociąga w posępnych salach imponującego neoklasycznego internatu szacownej szkole z dwudziestoletnią tradycją.
Zasłużony żołnierz stopniowo popadał więc w obsesję i wszędzie widział czyhajaće na niego tygrysy. Sari tutejszych kobiet układały się w zaskakująco podobny do ludzkiej twarzy pysk wielkiego kota, tygrysie paski wirowały przed oczami. Nocami śniły mu się tygrysy każdej maści i momentami nie wiedział już, czy jest człowiekiem polującym na tygrysa, czy tygrysem polującym na człowieka. Budził się mokry, z bolesną erekcją, czasem samotnie, czasem ze wtulonym w siebie kobiecym ciałem i sprawdzał, czy na rękach nie ma śladów ukąszeń albo głębokich ran zadanych monstrualnymi pazurami.
Tamtego ranka obudził się niemal nieskacowany. Nie zjadł niczego ze starannie przygotowanego śniadania, wypił jedynie dwie filiżanki afrykańskiej kawy i jedną chińskiej herbaty. Ubrał się, starannie wyczyścił broń i samotnie ruszył w głąb dżungli. Tutejsze lasy w ogóle nie przypominały angielskich. Europejskie drzewa miały się do tutejszych jak Dickens do Sterne’a, sam zaśmiał się z absurdalności tego porównania, jednak tutejsza przyroda pobudzała i tłamsiła człowieka swą wybujałością, a angielska… No cóż, była rachityczna jak nastolatek od szóstego roku życia pracujący w kopalni. Z początkami gruźlicy. Indyjska na pewno nie była taka smutna.
Wtedy zobaczył Tygrysa. Nie jakiegoś tygrysa, ale Tygrysa. Tego jedynego. Przypisanego wyłącznie jemu. Był znacznie większy od innych osobników, stary i cwany jak wędrowny guru jednej z jakże licznych i niezrozumiałych tutejszych religii. Człowiek stał bez ruchu, kot mruczał.Ponad wąsami mierzyli się spojrzeniem. Zielone głębokie oczyska drapieżnika i bladoniebieskie, lekko czerwone oczy ludzkie. Major Lukas Hassliebe głęboko odetchnął, wycelował i niespiesznie pociągnął kurek wojskowego karabinu. Spudłował. Pierwszy raz w życiu. Drapieżnik majestatycznie pomaszerował wydeptaną przez ludzi ścieżką i zniknął za figowcami.
– Kurwa mać! – Zaklął w nieznanym sobie języku. Było to ostatnie zapamiętane słowo z bogatego arsenału wyrażeń i powiedzeń przyniesionych do Niderlandów przez praprapradziadka Mojżesza z Ukrainy w połowie XVII wieku. Z osławionych pogromów kozackich wyniósł on własną głowę, kilka kielichów, ikon i lichtarzy oraz, nie było to jednak pewne, zupełnie nową tożsamość. Przed nim dzieje rodu pozostawały w mroku. W Hadze ożenił się z Bernadetta Spinozą, co o niczym nie musiało przecież świadczyć.
Następnego roku Major poszedł na wojenną wyprawę do Afganistanu. Zaginął podczas przemarszu przez jedną z zabójczych przełęczy kontrolowanych przez pasztuńskie plemiona. Pozostały po nim książki, zapasowy mundur i potężne długi. Oraz kilkoro anglo-indyjskich dzieci, którym matki opowiadały o wielkim, radosnym białym człowieku, który zawsze miał kilka zbędnych rupii w portfelu albo sakiewce.
Jedna z dziewczynek dożyła Podziału.