Major i Tygrys

Małemu Majorkowi

Major Lukas Hassliebe głęboko odetchnął, wycelował i niespiesznie pociągnął kurek wojskowego karabinu. Spudłował. Pierwszy raz w życiu.

Hassliebe, nawet jeśli nazwisko niekoniecznie na to wskazywało, był równie dobrym Anglikiem jak członkowie panującej dynastii, a już na pewno lepszym niż obecny premier Królestwa, podstępny hiszpański przechrzta o ironicznym mianie Beniamina Disraeliego. Przodek Majora, Jeremiasz, przybył na Wyspy wspólnie z pierwszym Jerzym. Jak szeptano gdzieniegdzie, w znacznej mierze to właśnie on sfinansował królewską eskapadę Hanowerczyka. Rodzina Hassliebe nigdy nie dementowała tej plotki i nawet teraz, dobre 150 lat później, Lucas, pytany o tę kwestię, zazwyczaj tylko się uśmiechał i co najwyżej rzucał kilkoma tajemniczymi słowami o jakby wschodniej melodyce.

Uśmiech miał iście zabójczy. Nie było go łatwo dostrzec pod potężnymi rudymi wąsiskami, zwłaszcza jeśli poprzedniej nocy zdarzyło mu się zasnąć w curry z buraczkami i wtedy na twarzy nosił przez kilka dni coś w rodzaju berberyjskiego tatuażu z henny, jego śmiech jednak wywoływał trzęsienia ziemi i budził demony z najgłębszych zakamarków ludzkiej pamięci. Najbardziej się go bali hinduscy rekruci, których sześć dni w tygodniu męczył musztrą i długimi marszami po dżungli, dzięki czemu trzynasty Pułk Sipajów uchodził zasłużenie za najlepszą jednostkę w armii kolonialnej.

Rodzinna fortuna rozmyła się na przestrzeni lat, część srebra wyparowała przy upadku Kampanii, złoto straciło na wartości podczas wojen napoleońskich, resztki majątku roztrwonił tatulo, słynny manczesterski utracjusz i, co było jeszcze gorsze, domorosły wynalazca oraz konstruktor machin piekielnych, które jednak absolutnie nie przynosiły żadnego zysku. Ledwie starczyło na wysłanie Lucasa do Eton, a potem chłopak, w wieku dziewiętnastu lat, rozpoczął karierę w brytyjskiej armii.

Garnizon w Dublinie, placówka na Przylądku Dobrej Nadziei, dwa-trzy kursy parowcami po Morzu Arabskim oto kolejne przystanki jego wojskowego życia. Od dziesięciu lat służył w Indiach. Nie groził mu żaden awans w najbliższym czasie, co Majora w ogóle nie oburzało. Wielce sobie cenił żywot brytyjskiego kolonisty. Było co zjeść, co wypić, wszystkie potrzeby ciała były spełniane przez spolegliwych krajowców, a co do duszy, to książki – hurtowo sprowadzane w drewnianych skrzyniach z Londynu – nierozcięte lądowały na hebanowych półkach w bungalowie i tylko czasem któraś z jego białych kochanek, najczęściej znudzona urzędnicza żona, pożyczała którąś, by nigdy nie oddać. Resztę jeden ze służących, potężny Tamil o twarzy skazańca, codziennie odkurzał i układał na nowo.

Najbardziej jednak Major lubił polowania. Miał na koncie prawie wszystkie zwierzęta indyjskiego interioru, do pełni szczęścia brakowało mu jednak najważniejszego trofeum. Tygrysa. Kilkukrotnie był bliziutko legendarnego bengalskiego drapieżnika, jednak zawsze coś przeszkadzało. Ostatnio wściekłe małpy obsypały go owocami i czymś gorszym. Innym razem musiał oddać pewny strzał wicekrólowi Indii, nadętemu dupkowi, który nie łapał się choćby do reprezentacji w piłce nożnej, o rugby nie wspominając i ogólnie robił za lachociąga w posępnych salach imponującego neoklasycznego internatu szacownej szkole z dwudziestoletnią tradycją.

Zasłużony żołnierz stopniowo popadał więc w obsesję i wszędzie widział czyhajaće na niego tygrysy. Sari tutejszych kobiet układały się w zaskakująco podobny do ludzkiej twarzy pysk wielkiego kota, tygrysie paski wirowały przed oczami. Nocami śniły mu się tygrysy każdej maści i momentami nie wiedział już, czy jest człowiekiem polującym na tygrysa, czy tygrysem polującym na człowieka. Budził się mokry, z bolesną erekcją, czasem samotnie, czasem ze wtulonym w siebie kobiecym ciałem i sprawdzał, czy na rękach nie ma śladów ukąszeń albo głębokich ran zadanych monstrualnymi pazurami.

Tamtego ranka obudził się niemal nieskacowany. Nie zjadł niczego ze starannie przygotowanego śniadania, wypił jedynie dwie filiżanki afrykańskiej kawy i jedną chińskiej herbaty. Ubrał się, starannie wyczyścił broń i samotnie ruszył w głąb dżungli. Tutejsze lasy w ogóle nie przypominały angielskich. Europejskie drzewa miały się do tutejszych jak Dickens do Sterne’a, sam zaśmiał się z absurdalności tego porównania, jednak tutejsza przyroda pobudzała i tłamsiła człowieka swą wybujałością, a angielska… No cóż, była rachityczna jak nastolatek od szóstego roku życia pracujący w kopalni. Z początkami gruźlicy. Indyjska na pewno nie była taka smutna.

Wtedy zobaczył Tygrysa. Nie jakiegoś tygrysa, ale Tygrysa. Tego jedynego. Przypisanego wyłącznie jemu. Był znacznie większy od innych osobników, stary i cwany jak wędrowny guru jednej z jakże licznych i niezrozumiałych tutejszych religii. Człowiek stał bez ruchu, kot mruczał.Ponad wąsami mierzyli się spojrzeniem. Zielone głębokie oczyska drapieżnika i bladoniebieskie, lekko czerwone oczy ludzkie. Major Lukas Hassliebe głęboko odetchnął, wycelował i niespiesznie pociągnął kurek wojskowego karabinu. Spudłował. Pierwszy raz w życiu. Drapieżnik majestatycznie pomaszerował wydeptaną przez ludzi ścieżką i zniknął za figowcami.

– Kurwa mać! – Zaklął w nieznanym sobie języku. Było to ostatnie zapamiętane słowo z bogatego arsenału wyrażeń i powiedzeń przyniesionych do Niderlandów przez praprapradziadka Mojżesza z Ukrainy w połowie XVII wieku. Z osławionych pogromów kozackich wyniósł on własną głowę, kilka kielichów, ikon i lichtarzy oraz, nie było to jednak pewne, zupełnie nową tożsamość. Przed nim dzieje rodu pozostawały w mroku. W Hadze ożenił się z Bernadetta Spinozą, co o niczym nie musiało przecież świadczyć.

Następnego roku Major poszedł na wojenną wyprawę do Afganistanu. Zaginął podczas przemarszu przez jedną z zabójczych przełęczy kontrolowanych przez pasztuńskie plemiona. Pozostały po nim książki, zapasowy mundur i potężne długi. Oraz kilkoro anglo-indyjskich dzieci, którym matki opowiadały o wielkim, radosnym białym człowieku, który zawsze miał kilka zbędnych rupii w portfelu albo sakiewce.

Jedna z dziewczynek dożyła Podziału.

Księga

Promienie słoneczne cierpliwie przebijały się przez żaluzję, ptaki za oknem dawały pierwsze koncerty, kiedy obudziłem się i odruchowo spojrzałem na budzik. 5:59. Oczywiście. Od kilku dni spałem gotowy do wyjścia, ubrany w dżinsowe spodnie, koszulę z krótkim rękawem oraz wełniane skarpetki. Wystarczyło wdziać buty i sztruksową marynarkę, i już byłem gotowy do wyjścia. Pod kamerami telewizji publicznej, prowadzony przez agentów jednej, z jakże licznych i zawsze profesjonalnych, służb naszego kraju, udałbym się najpewniej do najbliżej prokuratury. Gorzej jakby kamer nie było. Mógłbym wylądować w bunkrze. Albo w dole.

Po prawdzie bardziej obawiałem się lichwiarza, który nie przyjął zwrotu pożyczki, nawet z należnymi procentami trzy tygodnie w przód, tylko wyrzucił mnie za drzwi, krzycząc, że tak to on prowadzić interesu nie będzie i poszedłby z torbami, gdyby tak wszyscy postępowali, i mam poczytać, jak jestem takim inteligentem, czym jest procent składany, i że on kogoś do mnie wyśle. Po dług. Oraz nerkę. I jeszcze coś długo gadał o zawodowym honorze i o knypkach takich jak ja, co to ich w więzieniu tygodniami…, szczęśliwie zadzwoniła jego komórka, „Fear of The Dark” wiadomego badziewia, co mnie trochę zdziwiło, ale korzystając z chwili nieuwagi mojego współrozmówcy, uciekłem w te pędy.

Wracając do tamtejszego poniedziałku. Kiedy tylko 5 i 9 zamieniły się w  dwa zera, a pierwsza piątka w 6 załomotano do moich drzwi z całą mocą. Takie mamy czasy, że nikt nie dzwoni, nikt nie używa dzwonka, tylko woli walić pięściami, bo rzekomo zdrowiej i łatwiej takim zarazkom czy innym wirusom utrzymać się na powierzchni kontaktu, czy jak właściwie nazywa się to, czym cywilizowany człowiek dzwoni dziś, by zawiadomić o swym przyjściu niczego niespodziewających się mieszkańców, choć oczywiście nie mówię teraz o mnie, bo ja się najścia jak najbardziej spodziewałem, o czym świadczyły chociażby elegancko związane buty wyjściowe w przedpokoju, niż na całej powierzchni drzwi wejściowych, więc oczywiście lepiej w takie drzwi kopnąć, niż zadzwonić.

Buty więc wzułem, poprawiłem rękawy mej jedynej marynarki, sprawdziłem czy euro dobrze schowane za telewizorem i głęboko oddychając, drzwi moje wejściowe rozwarłem jak Samson dwie kolumny w pałacu… cholera czyj to był właściwie pałac?, nieważne, a mógł człowiek wyłysieć z godnością, zamiast szaleć z rudymi lafiryndami, i się bardzo zdziwiłem. Stało mianowicie przede mną dwóch niepozornych mężczyzn u progu wieku średniego, z czego jeden wyglądał jak proboszcz niewielkiej parafii, a drugi jak jego kościelny. Jeden miał maseczkę w barwach Unii Europejskiej, drugi flagę biało-czerwone nosił dumnie na twarzy jakby był Masłowską i tylko ich oczy spoglądały na mnie uważnie, rzekłbym z nietajoną ciekawością i zainteresowanym niepokojem.

– Przyszliśmy porozmawiać o Księdze! – Zaczął ten drugi, ten o aparycji kościelnego, choć może trochę zbyt młody był do tej funkcji, rok czy dwa zaledwie starszy ode mnie, tak mi się zaczęło wydawać.

„Jehowy” pomyślałem odruchowo, co do teraz, wyznaję jak na spowiedzi, przyprawia mnie wstydem. Jakże nisko upadłem, oceniając człowieka po pierwszych jego słowach! Postanowiłem wybrnąć z sytuacji tymi słowy:

– Ale ja już mam książkę. I to nawet kilka. – Po prawdzie moja biblioteka nie była zbyt obszerna, ale odpowiednio rozlokowana na półkach, uprawniałaby mnie do występowania w dowolnej telewizji informacyjnej. W roli komentatora. Albo nawet eksperta.

– Ale ja mówię o Księdze.

– Ach, o Księdze. Muszę wyznać, że nigdy nie czytałem, poza może wersją dla… – I tu mi przerwano.

– No przecież ja też jej nie znam, panie Adamie. – Uspokajająco podjął ten drugi. Albo pierwszy. Pogubiłem się. Zwłaszcza, że odsunęli swe maseczki, spuścili na brodę, i teraz wyglądali jak bracia. Mroczkowie. Dwadzieścia lat poźniej.

– Pan jest ochrzczony? – Prawie zapytał ten pierwszy, który mógł być drugim. Prawie, ponieważ był to typowy przykład pytania retorycznego i konfliktu tragicznego, co natychmiast zrozumiałem, kiedy odezwał się drugi (albo pierwszy).

– Daj spokój, sprawdziliśmy na plebanii i nawet dzwoniliśmy do Ch, gdzie był chrzczony. W stanie wojennym. Pewnie dlatego wygląda tak głupio. Katolik jak ja albo ty, Waldek.

– Tak, książę proboszczu. – Przeczuwałem to od dobrej chwili, ale nie chciałem wierzyć. Nie, nie w Boga, to akurat nie odgrywało w tym momencie najmniejszego znaczenia, ale w to, że przynajmniej jeden z facetów przede mną jest księdzem, nawet jeśli w tym momencie całkowicie incognito. Niby poziom nauczania w seminariach nigdy nie był zbyt wysoki, ale żeby nie znać Biblii, co mi przed chwilą niemal radośnie wyjawiono? Stary, co to miał być księdzem, się pewnie w grobie przewraca. Trzeba by mu kwiatki podlać, przypomniało mi się, cmentarze już są otwarte?

– Panie Adamie, proszę tej Księgi nie czytać. Naprawdę nie warto. – I familiarnie się do mnie przysunął, strzepując mi…, wiem co pomyśleliście, świnki,  niewidoczny pyłek z mojej eleganckiej sztruksowej marynarki.

– Ale że Biblię? Ależ to zabytek literatury światowej i jeden znajomy Major twierdzi, że polska literatura byłaby lepsza, gdybyśmy ją czytali. Wie p… – Połapałem się – Wie ksiądz, i gdybyśmy szli ciemną doliną i zła się nie ulękli… I ja do dziś też nie przeczytałem – Skończyłem smętnie.

– Cóż za zabawne nieporozumienie! – Zakrzyknął ksiądz albo jego kościelny.

– O Księgę chodzi! – Zawtórował kościelny albo jego ksiądz, znowu nie rozróżniałem. – Co to ją pan miał w rękach w K. niedawno. Ona lepiej żeby nigdy nie powstała.

– Nachodzić pana będą teraz różne takie ciemne typki z pytaniami przeróżnymi. Lepiej nie odpowiadać. W ogóle nie otwierać. Nigdy pan o niej nie słyszał, nie widział i nic nie wie. Szczęść Boże. – Zakrzyknęli chórem i zaczęli zbiegać po schodach, ani razu nie dotykając poręczy. Pandemia wszystkim dawała się we znaki.

– Glik auf, Kamilu – Odpowiedziałem odruchowo, bo pochodzę nie tylko z duchownej rodziny, ale i górniczej. I trochę piłkarskiej.

– Tylko aramejską wersję… – Dobiegło mnie z parteru i chwilę potrwało, zanim zrozumiałem, ze chodziło o Ewangelię.

Powrót bohaterów

Korzystając z zawieszenia części restrykcji epidemiologicznych udałem się do miasta wojewódzkiego K. celem wykonania kilku życiowych rytuałów niezbędnych dla zachowania równowago duchowej a także psychicznej. Kiedy skonsumowałem już trzy kebaby, w tym jednego na grubym i do tego z dolewką sosu, ostrego, żaden wirus ani inne paskudztwo tego nie przetrzymają, zakupiłem pączki na drogę i pooglądałem co urodziwszych mieszkańców naszego regionu, udałem się do znajomego eks bikiniarza, bukunisty-antykomunisty, celem zakupu książek na dalsze zamknięcie.

Zgromadziłem już całkiem piękny stosik i podczas wymieniania ostatnich poglądów na temat tego, kto za tym wszystkim stoi i dlaczego komuszki, tylko nie wiadomo czy tym razem chińskie czy amerykańskie, trafiłem na książkę. W tym miejscu prychniecie ze  złości, bo czyż to dziwne, że u antykwariusza księgarskiego można znaleźć akurat książkę? No cóż, ale ta książka była jakaś inna i od razu poczułem ten doskonale znany wszystkich bibliofilom zew natury, choć moją ekscytację próbowałem zamaskować pytaniem:

– A cóż to takiego, to jakieś kuriozum?

– Ach, taka sobie książeczka. – Łypnął na mnie zza grubych jak denka butelek szkieł – Zapomniana.

– To pewnie nie za droga?

– Bezcenna.

Nie dał się oszukać, stary chytrus, i tak rozpoczęliśmy negocjacje. Ostateczna cena dalece przekraczała moje aktualne możliwości, dlatego jeszcze raz przekartkowałem niepozorny tom zszyty ręcznie, na jednej stronie typ bez twarzy cwałował na nosorożcu, na kolejnej gang prowincjonalnych… prawników odpalał golfa, i to jeszcze czarnego, na styk, tak więc nie potrafiłem powstrzymać ekscytacji. To musiała być dobra książka.

– Za godzinkę wrócę, niech pan ją trzyma dla mnie, dobrze?

Za rogiem był bankomat, wyciągnąłem wszystkie oszczędności. Za mało – przeliczyłem i udałem się do lichwiarza. 20% na tydzień to nie tak wiele, szczęśliwie mamusia ma dobrą rentę po ojcu. I tak brakowało. Skierowałem więc się do stacji krwiodawstwa. Spóźniony co najwyżej o minutę, zdyszany i blady podszedłem pewnym krokiem do znajomego stoiska. Mojego znajomka nie było, zastępował go jakiś czterdziestoletni młodzian, co to go pierwszy raz na oczy widziałem. Szkoda, że nie ta blondynka o fantastycznych nogach, mogłem to nawet wycharczeć na głos, rozumiecie mój stan w tamtej chwili i zacząłem wyciągać pieniądze. Spora kupka tego była.

– Proszę pana ja tu miałem książkę odłożoną dla mnie, kolega musiał powiedzieć. – Rękę wyciągnąłem ku… pustce. Książki nie było.

Zachowałem się może nie nadmiernie elegancko, ponieważ zacząłem krzyczeć, a w pewnym momencie mogłem leżeć na chodniku przed stoiskiem i panikować w różowej kurteczce, ale pamiętajcie proszę o moim stanie, no i ogólnej atmosferze tamtych strasznych i dziwnych czasów. Młodzieniec przypatrywał mi się z pogardą i pełnym profesjonalizmem, uzyskanym dzięki ciężkim treningom w Kiejkutach, a może i Quantico. Zrozumiałem to jednak znacznie później.

– Panie Adamie, proszę się nie wygłupiać – Zgadliście, wtedy nie zajarzyłem. – Teraz wsiądzie pan grzecznie do 130 i wróci do domu. A książka…”Powrót bohaterów”, tak?, no cóż, nigdy nie istniała. Tak jak i ślepy sprzedawca o fundamentalistycznych, a może tylko fundamentalnych, poglądach i przekonaniach. Rozumie pan, panie Adamie. Jest tyle książek na świecie, aż zbyt wiele, każdy może wydać kolejną albo i dwie, bo przecież nie napisać, po cóż upierać się przy akurat tej?

Pożegnał się grzecznie i zaczął układach charakterystyczne tomy Rodowodów Cywilizacji według zakresu tematycznego. Erudyta, jego taka owaka mać, mruczałem pochmurnie wlekąc się przez dworzec.

Wesele

– Coraz mniej rozumiem czym jest pieniądz. – Mrugnął ojciec i podrzucił monetę do góry. Zanim opadła z powrotem w dłoń starego, na moment zatrzymała się w najwyższym punkcie, przyspieszając z każdym obrotem, przysięgam, nawet jeśli to fizycznie niemożliwe.

– Orzeł czy reszka?

– Orzeł.

– Reszka. Nieważne. Łap. – I powędrował do sali weselnej, a moją kolekcję zasilił kolejny król Polski. Jak wszyscy oni nie wyglądał na szczególnie groźnego.

Na ślubie kuzynki zdążyłem polać się rosołem, zachwycić pasztecikiem dodawanym do niego i opić oranżady. Specjalnej furory nie zrobiłem. Korytarze szkoły gastronomicznej w Szwarcwaldzie nie wyróżniały się niczym szczególnym, tak jak i nowo poznani wujkowie i ciotki. Po prostu były. I byli.

Nie wiem jak minęło popołudnie. Mam kompletną dziurę w pamięci. Może graliśmy w nogę na szkolnym dziedzińcu. W odświętnych ubrankach ganialiśmy za wyciągniętą Bóg wie skąd piłką. A może to było przy innej okazji? Szczęśliwie w tym wieku nie zarejestrowałem tych wszystkich „ludowych” weselnych zwyczajów i nie posiadam także opinii odnośnie przygrywającej kapeli.

Mogłem się więc włóczyć korytarzami budynku i odczytywać tabliczki na drzwiach. Jak siebie znam nie nazbyt odległymi, bo zawsze byłem dzieckiem nie tylko tchórzliwym, ale i lękającym się tego, że w końcu ktoś odkryje, że absolutnie nie powinienem tu być. Przynajmniej wtedy nie czyniłem z tego przeczucia podstawowej przyczyny wszystkich moich życiowych niepowodzeń.

Aż dotarłem przed telewizor w jakimś szczególnie obskurnym zakamarku tej jakże dumnej placówki oświatowej. Panowie wspólnie oglądali… nie, nie niemieckie filmy, mecz oglądali. Była któraś tam minuta, ale Polska prowadziła! Kuzyn, co to rok później wstąpił do seminarium, choć miał być lekarzem, gestykulował w podnieceniu:

– Niech oni to wygrają. Wtedy się wszystko odmieni. – I dziś coraz mniej jestem pewien, że chodziło tylko o piłkę nożną. Możliwe, że nie tylko w mojej gałęzi rodziny, jak niegdyś ufnie i egotycznie sądziłem, wszystko było nadmiernie komplikowane. W końcu nawet jeśli nie jesteśmy mieszanką genów swoich przodków, a przecież w każdej, nawet  najlepszej familii z aspiracjami, musi się zdarzyć choć jedno dziecko kukułcze, to nosimy ich cechy jak przyciasny surdut.

Przeciwnicy wyrównali.

W samej końcówce spotkania kibice wyrywali dechy z ław i okładali się wzajemnie na trybunach. Zjednoczeni przeciw rzeczywistości, gotowi oddać swemu klubowi niemal wszystko, a jeszczewiecej z niego wyciągnąć. Godności i honoru zaklętych w szal z krzywym wydrukiem i, czasem, gotyckimi literami. Wcześniej, w drodze na stadion, kibic jednego klubu zasztyletował, choć nie, zbyt szlachetne to określenie, po prostu zadźgał nożem kibica innego klubu.

W tramwaju.

Wakacje

Wylewałem właśnie ciasto, kiedy usłyszałem jakiś rumor w przedpokoju. W pierwszej chwili pomyślałem, że wariuję od tej kwarantanny z pandemią, więc postanowiłem nie reagować. Dźwięk jednak nie zanikał, dlatego chwyciłem to, co leżało najbliżej mnie, był to nożyk do warzyw, oryginalny Solingen po dziadkach, i ruszyłem z misją zwiadowczą. Zdarzyłem się z podejrzanie znanym mi typem. Spacerował w metrowym przedpokoju tam i z powrotem. Za każdym nawrotem elegancko, jak to on, uchylał kapelutka.

No, i doigrałeś się, Pisaszu, widma przeszłości widzisz, w końcu udało ci się regularnie zwariować, nie tak jak kiedyś, kiedy nawet to spierdoliłeś i teraz włóczysz się po świecie co najwyżej jako nieudany socjopata. Kiedy chce ci się akurat wyjść z domu, teraz to ci się chce jak cholera, a nie możesz.

Była to niezwykle satysfakcjonująca myśl, jednak rychło poczułem swąd spalenizny. Patelnia! Czysty węgiel odnalazłem, a tuż obok na piecyku gazowym rozłożył się chłop w stroju praskim z połowy zeszłego wieku i pożerał moje placki w ilościach hurtowych. Z cukrem! Zdawało mi się, że słyszę gdakanie, choć to fizycznie niemożliwe od kiedy domy poniżej zburzono pod poniemiecką autostradę.

I tak jednak wlazłem na balkon, a tam dwumetrowy dryblas piękny jak śmierć sama, gęsta czupryna z pierwszymi maźnięciami dystyngowanej siwizny, syczał i wił się jak po zażyciu ecstasy w wiejskiej dyskotece w heroicznych najntisach, kokodżambo i do przodu, próbując obronić się przed pazurkami czarnej pantery. Piękna to była bestia, powtarzam, ten kotek taki niewinny i ufny zdawał się patrzeć na niego z politowaniem, jedno kłapnięcie szczęką i byłoby po człowieku.

W dużym pokoju, przez nowobogackich nazywanym salonem, unosił się pył i aż mi się słabo zrobiło, kiedy pomyślałem, co to będzie z perskim dywanem przywiezionym przez rodziców z wakacji w Bułgarii w 75 roku. Kryształów to na bank nie domyję już nigdy. Łysy zakapior stał na środku i młotem pneumatycznym rozbijał posadzkę czy też sufit, patrząc od strony sąsiadów oczywiście Obok niego człowieczek, widmo ludzkie bardziej, na pierwszy rzut oka zniszczony życiem i alkoholem niewiadomego pochodzenia, wykrzykiwał w podnieceniu: Miał przecież nie pisać, kurwa!!!

Trzy małe pieski przeleciały mi przed oczami, bawiły się w pościgi na moim komunistycznym metrażu, więc już wiedziałem. Misio, Puciul i Ogar. Jedna dama strofowała mężczyznę o azjatyckich z lekka rysach, w sutannie, pewnie nestorianin, że nie tak się rysuje laurki, druga siedziała w wannie z lodem. Przy biblioteczce stał smętny jakiś typ, musi być Ślązak, to od razu widać, i pieklił się jak chujowa ta moja biblioteczka. Zaraz, przecież ten gizd z Raciborza nawet nie był moim bohaterem…

Poleciałem z nóg, przewrócony przez świnię. Nie,  nie że ktoś coś brzydkiego na mnie napisał, do tego jestem w moim zawodzie przyzwyczajony, tylko najprawdziwszy prosiak mnie staranował. Usłyszałem: „Łapej go Krzysiu, bo premiowego boczku nie byndzie”. To jakiś niewyraźny człeczyna krzyczał, spojrzałem raz i nic, drugi i nadal nic nie pamiętałem. Nawet brzucha nie miał zbyt charakterystycznego.

W fotelu bujanym, co to go piętnaście lat temu wyrzuciliśmy na śmietnik, bo się rozlatywał, siedziała sobie kolejna znana mi jakby nieznajoma i spokojnie dziergała kocyk. Jej uśmiech był równie tajemniczy jak ten Mona Lisy. Do drzwi ktoś się dobijał, ludzie teraz przerażeni, dzwonić się boją, to łokciami walą i kopią jak jacyś barbarzyńcy.

Potężnie już skołowany odryglowałem wszystkie zamki i zasuwy. Plażowicz, i to taki z Chałup, tyle chyba mogę powiedzieć? co pięć sekund uchylał kapelusza przepraszając mnie z pełną kulturą.W drzwiach stał brodaty jakiś mężczyzna, pewnie kolega tych dwóch roboli z salonu i zrezygnowany chciałem drogę wskazać. Ale nie:

– Podpisać proszę tu, tu i jeszcze tu. Dziękuję. – I wręcza mi kopertę.

– A co to takiego? Pakiet wyborczy?

– Ależ nie, Panie Adamie. – Obaj słyszymy krzyk z głębi mieszkania: Wyborów nie będzie, to ceniony prywaciarz, sól tej ziemi, pisze zdalnie tekst o ogrodzeniach na moim komputerze. – To tylko pismo o zawieszeniu nakazu eksmisji. – I pochylił się do mnie konfidencjonalnie. – Ale Dziekana naprawdę bym nie zawiadamiał, Panie Adamie.

– I jeszcze pocztówkę przyniosłem. Trzeba pomagać naszej poczcie w tych jakże dziwnych czasach, co nie? – Grzecznie się ukłonił i z werwą dwudziestolatka zbiegł po schodach. Na kartce panda wielka wspinała się na wieżę kościoła w Rijece. Pozdrowienia z wakacji były bardzo miłe.

Po prostu koszmar.