Obudziłem się w ciemnym pokoju. Straszliwie bolała mnie głowa. Zza okna dobiegało światło neonu. Ból pulsował, rozrywając zatoki zgodnie ze zmianą długości fali optycznej. Nie pachniało najlepiej, fetor środków czyszczących mieszał się z aromatem tanich perfum i jeszcze tańszych alkoholi. Sięgnąłem dłonią do tyłu czaszki i syknąłem odrywając kapelusz od włosów, coś lepkiego przykleiło mi się do dłoni. Druga ręka machinalnie sięgnęła do włącznika lampki na szafce nocnej.
Kolejna fala bólu ogarnęła całe moje ciało. Zwymiotowałem na zniszczoną wykładzinę przy łóżku. Rzygałem jakby żółcią, niestrawionym alkoholem i kawałkami steku. I to bardzo krwistego. Przecież poprzedniego wieczora jadłem jedynie płatki z mlekiem. Zalałem garść kukurydzianych, a potem dosypałem kolejną, tym razem czekoladowych. Teraz tępo wpatrywałem się w barwy Jamajki, którymi to kolorami odznaczał się obraz na ścianie, ukazujący – chyba – statek wielorybniczy na pełnym morzu w pogoni za Lewiatanem. Miałem na sobie wymięty garnitur pośledniej jakości, z krzesła zwisał krawat.
Przecież poprzedniego dnia zasnąłem w swoim pokoju, na zbyt wąskim łóżku z materacem wżynającym się w tyłek przy każdym poruszeniu. Teraz siedziałem na jeszcze węższej pryczy w obskurnym pokoju hotelowym pokoju. Na nogach miałem paskudne mokasyny z tajemniczą szyszką i bałem się je ściągnąć, bo jeśli w nich spałem całą noc, to musiały walić nieziemsko. Przyjrzałem się kapeluszowi z bliska. Metka nic mi nie mówiła. Perszon&Synowie. Wyglądał na stareńki.
Obok lampki nocnej stał równie wiekowy, ebonitowy telefon. Z tarczą. Sięgnąłem po słuchawkę i po chwili, samemu nie wiedząc, dlaczego właśnie te, wykręciłem cztery cyfry. Sygnał był jakiś niezwyczajny. Tony niemal bliźniacze do tych codziennych, ale właśnie tylko – albo aż – niemal bliźniacze. W końcu odezwał się miły kobiecy, skojarzył mi się z jedną taką Martą, którą niegdyś znałem. Złamała mi serce. Raz. Potem drugi. Jej kojący melodyjny głos mógłby przywoływać anioły i powstrzymywać trzęsienia ziemi. Niestety, teraz, miły kobiecy głos odezwał się po francusku. Nic nie rozumiałem. Także z sytuacji w jakiej się znalazłem.
Podniosłem butelkę i pociągnąłem łyka. Paskudna, najdroższa whiskey ze średniej półki jak z zestawu prezentowego dla szefa biura w pomniejszym korpo. Gdzie się podziała moja piersiówka z wódą na stresowe sytuacje? Wtedy już wykiełkowało. Pewne podejrzenie. By je sprawdzić, udałem się do łazienki. Karaluchy, albo coś większego, uciekało przede mną w popłochu. Z lustra spojrzała na mnie rozlazła, czarno-biała, jakby lekko bandycka twarz gliniarza z filmy Melville’a. To byłem ja i zarazem nie ja. Tanie zwierciadło uwypuklało najgorsze cechy męskiej urody. po prostu masakra.
Już wiedziałem.
Moi bohaterowie zaczęli mnie pisać.
Poprawcie lierówki, bo szpadel, ino nao!
PolubieniePolubienie