Bunt na pokładzie

Bujało.

I nie pachniało najlepiej. Budziłem się już w życiu w różnych dziwnych miejscach, ale na liście najdziwniejszych to zajęłoby jedną z czołowych lokat, zaraz za pewną bramą w mieście B. i przejazdem kolejowym w osadzie L. Było ciemno jak w okresie lutowych cięć budżetowych w większości śląskich miast, a fetor niemytych nóg i zjełczałego tłuszczu baraniego dusił człowieka jak hajducki przemysł chemiczny w latach 80. Skądś dobiegały zduszone jęki i młodzieńczy płacz, w końcu ucichły i jakieś postaci przesunęły się koło mojego… hamaka.

– A ten? Też ledwie zmusztrowany.

– Widziałeś jego gębę? Pół roku nie przeżyje, syfilityk.

– Rozdziewiczałbym.

– Kuśka uschnie. Choćmy spać.

– Wachtę mam. – I znowu tylko szum jęczącego drewna wlewał się do mych uszu, jego skarga poruszała najciemniejsze zakamarki mej duszy, nie pozwalając zasnąć ponownie.

Poprzedniej nocy, po dwóch dniach oczekiwania w pokoju hotelowym, zmuszony byłem wyjść. Papierosy się skończyły. Jestem raczej niepalący, a tu odrywałem filtr od mentolowych papierosów i kurzyłem jak ciuchcia kolejki wąskotorowej w Prusach Wschodnich za Kajzera. Nic się nie działo. Portier nie handlował czymś aż tak niezdrowym, proponował mi w zamian LSD, haszysz, metamfetaminę, kostkę do ubikacji oraz osoby do towarzystwa obu płci, a nawet trzeciej, jednak zawsze byłem raczej skromnym człowiekiem i to mi nawet teraz pozostało, łysinkę przyozdobiłem więc kapeluszem, zapiąłem wyżej prochowiec i ruszyłem na poszukiwania działającej traktierni w najpodlejszej dzielnicy Paryża.

Tak wylądowałem w knajpie „U Lu”, kupiłem paczkę cameli i już miałem wychodzić, kiedy przysiadł się do mnie sympatyczny bezzębny staruszek. Nigdy nie potrafiłem pozbyć się takich natrętów, zazdroszczę ludziom – i pisarzom – którzy to potrafią, którzy bez cienia sentymentu kończą rozmowę i po prostu dostojnym krokiem odchodzą – albo wykreślają danego bohatera z książki, opowiadania, powieści, był i już go nie ma, zero sentymentów dla nieudanych kreacji zmęczonego pisaniem umysłu –  i w którymś momencie musiałem stracić świadomość. Zawleczono mnie na szalupę angielskiego liniowca patrolującego Kanał La Manche, podstępny staruch otrzymał swą dolę w trzydziestu banknotach eurowych, tak to sobie wyobrażam, a ja stałem się członkiem załogi HMS „Lewiathan”.

Moje zwyczajne słowiańskie imię i nazwisko, choć rodzina była prawie całkiem przecież niemiecka, wywoływało rozpacz i zniechęcenie na twarzach bosmanów, a mnie raz w tygodniu przywiązywało do masztu i darowywało moim plecom po pięć batów. W końcu więc pękłem i pozwoliłem na siebie mówić Robinson. Dlaczego właśnie tak? Chuj jeden wie. Nie żartuję. Tak się nazywał nasz kapitan, zangielszczony Holender o nazwisku de Goey, ale czytało się to i wymawiało właśnie tak. Tak słyszałem przynajmniej od jawajskiego kuchcika.

Załogę drugorzędnej dumy Marynarki Wojennej Jej Królewskiej stanowiła zbieranina równie barwna jak poczet nieudanych bohaterów podrzędnego Pisasza, równie roszczeniowa i trapiona niewyrażanymi pragnieniami oraz pasjami… Stop. W tym miejscu mógłbym oczywiście napisać wiele dziesiątków stron o życiu na żaglowcu, dla mnie to nic, kilka godzin roboty, o refowaniu żagli, walkach z piratami  na Oceanie Indyjskim, namiętnościach spadających na białego człowieka w tropikach, febrach i śmiertelnych zapaleniach płuc, ale zanadto szanuję moich czytelników i zakładając, iż nie posiadają oni, oraz One, jak mógłbym nie wspomnieć Moich Czytelniczek,  żadnych braków kulturowych, skrócę całą tę nudnawą fabułę do jednego zdania:

Tak to sztorm przeokropny, jakby sam Jehowa obraził się na swoje dzieci, za ich grzechy oraz występki, spadł na nasz okręt i przez trzy dni oraz noce trzymał w stalowym uścisku, nie sposób było  rozpalić ognia pod piecem w kubryku i przez trzy dni oraz noce zmuszeni byliśmy jeść przemokłe morską wodą suchary, sól zgrzytała w zębach tych z nas, którzy nie utracili ich ostatecznie na skutek szkorbutu i losowaliśmy, kto ma iść na pokład tym razem, bo choć związani liną wychodzili nasi kompani, to do nas wracał może co drugi z nich, ściągaliśmy z powrotem linę pustą, poszarpaną przez wiatr albo i jakowąś bestię biblijną, prehistoryczną, każdy z nas w sercu wył i skowytał, kiedy dzieliśmy skromny majątek naszego towarzysza, graliśmy o spodnie, kaftan, z rzadka fajkę w trzy karty albo w tryktraka, a nawałnica ponad nami nie zamierzała ucichnąć, statek nasz płynął dalej, gdzieś tam, dryfował przechylony na jednym boku, aż w końcu los wskazał i na mnie, ubrałem więc kapelusz szkutnika, płaszcz wełniany i ufność mą powierzając w Bohaterach, ruszyłem na pokład, słysząc jakiś jakby śmiech okrutny i ironiczny ponad swą głową.

1 komentarz do “Bunt na pokładzie

  1. To mi przypomniało że chciałem nawet założyć na twitterku wątek o najdziwniejszych miejscach w jakich zdarzyło mi się zasnąć i obudzić, ale potem doszedłem do smutnego przekonania, że to co dla mnie egzotyczne, dla innych mogło być codziennością, i wrażliwość nie pozwoliła.

    Polubione przez 1 osoba

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s