Suszyło.
Śniło mi się, że od trzech dni balowałem, cały weekend, i w poniedziałek musiałem iść do roboty. Co gorsza, w tym śnie, wykonywałem najmniej potrzebny zawód świata, byłem mianowicie prowincjonalnym jurystą i właśnie wiązałem krawat w nagie niewiasty do mojego jedynego garnituru, oczywiscie z Bytomia, kiedy usłyszałem znajome głosy:
– Patrz, Robinson.
– Ukrzyżowany.
– Po prostu Cruzoe.
Odruchowo sięgnąłem do tyłka i jakąż poczułem ulgę wymacując parciane portki na moich wychudłych czterech literach. Moi współtowarzysze niedoli wybuchnęli śmiechem.
Bosman Długi John i starszy mat Krępy Erwin, legendarni sodomici z Lewiathna, byli jedynymi uratowanymi z niedawnej morskiej katastrofy. No i jeszcze ja. Pomijając analną fiksację, o której dopiero za kilkadziesiąt lat miał pisać niejaki Freud albo Freund, Austriak, wiedeńczyk i do tego Żyd, choć nie wiadomo czy polski, okazali się miłymi kompanami. Wybudowali szałas, znaleźli wodę, wiedzieli które owoce jeść można, a których nie – wszystkim którzy uważają, ze kokosy spadają z nieba poleciłbym wdrapanie się na choćby jedną palmę – a i mnie traktowali przyzwoicie.
Erwin to nawet był prawie rodak, Ślązak ze Ślaska austriackiego i próbowaliśmy pogodać w naszej mowie, ale dialekty okazały się tak od siebie odległe, że wróciliśmy do języka klubowych dżentelmenów. Angielskim może trudniej odmalować uczucia, ale jakże zyskuje się na zwięzłości fabularnej!, czego jesteście świadkami, jeśli czytacie właśnie te słowa. Brał Erwin udział w bitwie pod Sadową, jako artylerzysta jego cesarskiej mości, przez moment chciałem powiedzieć, że mój prapraprapradziadek też, ale spojrzałby pewnie na mnie jak na szaleńca, po klęsce Austriaków zdezerterował i imał się różnych zawodów. Był dziwadłem w cyrku Rilkego, męską prostytutką w Hamburgu, socjalistą w Londynie, nożownikiem w boskim Beunos, wielorybnikiem w Ameryce, aż w końcu trafił do angielskiej marynarki i poznał Długiego.
Była to piękna i niełatwa relacja miłosna, naprawdę się wzruszyłem, jednak kiedy nadeszła jesień, zrobiło się zimno i zjedliśmy wszystkie kozy, moi towarzysze zaczęli z niepokojem spoglądać w niebo, aż w końcu sklecili tratwę z kawałków drewna wyrzucanych przez ocean. Nie chciałem płynąć z nimi, krypa nie wyglądała na godną zaufania nawet dla mnie, synka z Rybaczówki, i właśnie kłóciłem się o to z moim śląskim Erwinem, moim w tym sensie, że prawie rodakiem, Wy świnki, kiedy poczułem uderzenie w tył głowy, chwyciłem ją powoli obiema rękoma, dojrzałem krew na nich…
Zemdlałem.