Czerwone

Krystianowi temu

Nie zdążyłem kupić.

Kiedy w końcu zlazłem na rynek, wszystkie kwiaciarnie były puste i jedyne co oferowały, to sztuczne fiołki i kilka zniczy.

Chwilę pomyślałem, następnie stanąłem plecami do ogrodzenia i lewą ręką wyrwałem kilka maków czy innego tałatajstwa, które akurat kwitło w ogródku sąsiadów.

Lato było piękne tego roku.

„Nasi, nasi idą”.

Ciche z początku mamrotanie z nielicznych ust przeradzało się stopniowo w ryk, by w końcu zatrząsnąć posadami… tłumu. Jeśli można użyć takiego sformułowania w stosunku do ludzi.

A nie ideologii.

Już widać było pierwsze.

Jechały majestatycznie, a ich lufy przywodziły na myśl potęgę przemysłu i geniusz ludzi zdolny do stworzenia takich cudów. Wywoływały też falliczne skojarzenia u co bardziej nieśmiałych i  niektóre matki zasłaniały oczy dorastającym córkom. Kilku chłopaków oblizywało się dyskretnie.

I ja rzuciłem kwiatami. Gąsienice krwiście wbiły je w asfalt na ulicy Monte Cassino.

To wtedy jakoś Ecik, najgłupszy z nas wszystkich, dzielnicowy moczymorda, erotoman i na dodatek niegdyś, ale krótko, kościelny, pierwszy zauważył.

„Właściwie i dlaczego zasadniczo one idą ze Wschodu?”.

Taki wariat!

Polska piętnasty miesiąc nie miała prezydenta.

Korniki

Obudziły mnie trzaski.

Od ścian dochodziły dziwne szumy. Korniki, ci pasażerowie na gapę arki Noego, pomyślałem, ale za moment przypomniałem sobie, gdzie jestem.

Hotel obskurny jak ośrodki wypoczynkowe w latach 90. w polskich górach Beskidu.

Na każdym piętrze siedziała niechlujna baba na piętrze i pilnowała, by nic się nie działo.

Fikusy usychały z pragnienia.

Ośrodek KGB w Mińsku był po prostu straszny.

Gorsze od niego były tylko przemowy Breżniewa puszczane przez 24 godziny na dobę w czarno-białych telewizorach.

Byłem zmęczony.

Byłem znudzony.

Miałem dość.

Cholerni Bohaterowie.

Rzucają mnie/mną po całym świecie.

Atomowa łódź podwodna „Chwałą Stalinowi”. Marynosi w w szturmowych koszulkach. Flaga radziecka nad Biegunem Południowym. I ja, z kością w gardle.

Bohater Sojuza. Trzeciej klasy.

Co następne?!

****

Wylałem wiadro wody na akowca, krew pot i gorsze ustrojstwa spływały z niego do dziury w kącie betonowej celi. Nie chciał nic mówić, skubany. A ledwie wczoraj ordynans wypastował nowe oficerki. Musiałem zapalić. Machorkę. Niczego innego nie było, nawet amerykańskich z konwojów do Murmańska. Nienawidzę tej wilgoci, skończy się tym, że złapię gruźlicę i umrę. Na służbie.

Zacząłem rozkręcać stołek. W podręczniku enkawudzisty pisali, że wszystko może służyć do tortur, wystarczy trochę inwencji. A może to był podręcznik ekonomii z liceum? Moje wcielenia mi się mieszały. Zacząłem spokojnie ostrzyć drewno. I kiedy już chciałem…

– Adam, nie przesadzaj, to tylko rekonstrukcja!

– Może choć biceps sobie przy tym wyrobi, wypłoszek, boroczek jeden? – Zapytała ta najładniejsza. Zawsze pytają te najładniejsze. Tak działam. Na wszystkie koleżanki.

Moja ofiara uśmiechała się do mnie. Widzowie wokół klaskali. Redaktor TVP gratulował performansu. Pod mundurem Armii czerwonej uwierała mnie koszulka z najnowszej kolekcji ReDIsBat. Musiałem sobie golnąć. Spirytus na biurku czekisty okazał się być czystą wodą.

Bohaterowie! Co Wyście ze mną uczynili?!

Idę stąd!

Możecie mnie w rzyć moją tłustą pocałować. Jak i reszta Polski!

[ENDE]

Medusa

Ocknąłem się, kiedy kość już prawie mnie zadusiła.

Wycharczałem kosteczkę z kawałkami ścięgna, ale trochę szpiku musiało spłynąć do żołądka, bo rozejrzałem się przytomniej po wnętrzu. I gdybym miał jeszcze choć trochę siły, roześmiałbym się w głos. Triumfalnie.

– Chciałeś mnie zeżreć, a to ja zeżarłem ciebie. – Wyszeptałem do, niestety stale kurczącej się, kupki mięsa metr dalej.

Nigdy nie rozumiałem tego tabu związanego z kanibalizmem, no pod względem etycznym, jeśli każdy rocznie zjada i wydala tony naszych braci mniejszych, no ale chyba rzeczywiście były jakieś przeciwwskazania medyczne. Bo kiedy ocknąłem się ponownie, nie zbudził mnie głód ani zimno, tylko słowa hymnu Związku Radzieckiego. No tego napisanego przez ojca Konczałowskiego i Michałkowa. No, tego samego, co napisał też hymn Rosji. I jeszcze niejeden napisze.

No wiecie…

****

Opatuleni w futra mężczyźni wyładowywali na lód sanie, psy pociągowe, zapasy żywności, zapasowe części ubioru, sterty butów, strzelby i karabiny, płaszcze przeciwdeszczowe, lampki na naftę i tłuszcz foczy, drewniane elementy nośne, zapasy konserw, surowe mięso, worki cukru i woreczki soli, harpuny, kotły różnej wielkości i przeznaczenia, wełnianą bieliznę, lornetki i lunety, zapalniczki krzemienne i płozy, heble i siekiery, chininę i lekarstwa na podagrę, kawały wielorybiego tłuszczu, liny pozwijane jeszcze w Manchesterze, tony węgla, sprzęt narciarski i rakiety śniegowe, płótno pergaminowane.

****

Coś mnie powinno tknąć, kiedy Długi John nazwą naszą tratwę Medusą.

Płynęliśmy już drugi tydzień po Oceanie i choć cały czas mieliśmy deszczówkę, zapasy jedzenia zaczęły się niepokojąco kurczyć. Koźlina skończyła przed trzema dniami i od tego czasu jedliśmy suszone na słońce ryby oraz po kawałku jakiejś bulwy.

Ku mojemu lękowi i zaskoczeniu Erwin się zrobi jakiś taki sympatyczniejszy względem mnie. Raz po raz klepał mnie po tyłku jakby badając jego jędrność. Jako Ślązak jestem dość tolerancyjny, ale jako Polak naprawdę się przestraszyłem.

I były powody. Ale nie takie jakich się obawiałem.

Kiedy mianowicie Johnowi zaczęły się ruszać pierwsze zęby, pewnego popołudnia bosman spojrzał jakby tak porozumiewawczo na Erwina i pochwycił mnie. Od tyłu.

Zawsze wiedziałem, przemknęło mnie przez głowę, próbując się uwolnić. Mój współrodak, który za chwilę miał stać się moim eks współrodakiem, zbliżył się do mnie z nożem i szepcząc: Panie Boczku, wybacz, zrobił znak krzyża. Na mojej piersi. A do mnie:

– Ale bym jodł żymloka albo krupnioka…