Ocknąłem się, kiedy kość już prawie mnie zadusiła.
Wycharczałem kosteczkę z kawałkami ścięgna, ale trochę szpiku musiało spłynąć do żołądka, bo rozejrzałem się przytomniej po wnętrzu. I gdybym miał jeszcze choć trochę siły, roześmiałbym się w głos. Triumfalnie.
– Chciałeś mnie zeżreć, a to ja zeżarłem ciebie. – Wyszeptałem do, niestety stale kurczącej się, kupki mięsa metr dalej.
Nigdy nie rozumiałem tego tabu związanego z kanibalizmem, no pod względem etycznym, jeśli każdy rocznie zjada i wydala tony naszych braci mniejszych, no ale chyba rzeczywiście były jakieś przeciwwskazania medyczne. Bo kiedy ocknąłem się ponownie, nie zbudził mnie głód ani zimno, tylko słowa hymnu Związku Radzieckiego. No tego napisanego przez ojca Konczałowskiego i Michałkowa. No, tego samego, co napisał też hymn Rosji. I jeszcze niejeden napisze.
No wiecie…
****
Opatuleni w futra mężczyźni wyładowywali na lód sanie, psy pociągowe, zapasy żywności, zapasowe części ubioru, sterty butów, strzelby i karabiny, płaszcze przeciwdeszczowe, lampki na naftę i tłuszcz foczy, drewniane elementy nośne, zapasy konserw, surowe mięso, worki cukru i woreczki soli, harpuny, kotły różnej wielkości i przeznaczenia, wełnianą bieliznę, lornetki i lunety, zapalniczki krzemienne i płozy, heble i siekiery, chininę i lekarstwa na podagrę, kawały wielorybiego tłuszczu, liny pozwijane jeszcze w Manchesterze, tony węgla, sprzęt narciarski i rakiety śniegowe, płótno pergaminowane.
****
Coś mnie powinno tknąć, kiedy Długi John nazwą naszą tratwę Medusą.
Płynęliśmy już drugi tydzień po Oceanie i choć cały czas mieliśmy deszczówkę, zapasy jedzenia zaczęły się niepokojąco kurczyć. Koźlina skończyła przed trzema dniami i od tego czasu jedliśmy suszone na słońce ryby oraz po kawałku jakiejś bulwy.
Ku mojemu lękowi i zaskoczeniu Erwin się zrobi jakiś taki sympatyczniejszy względem mnie. Raz po raz klepał mnie po tyłku jakby badając jego jędrność. Jako Ślązak jestem dość tolerancyjny, ale jako Polak naprawdę się przestraszyłem.
I były powody. Ale nie takie jakich się obawiałem.
Kiedy mianowicie Johnowi zaczęły się ruszać pierwsze zęby, pewnego popołudnia bosman spojrzał jakby tak porozumiewawczo na Erwina i pochwycił mnie. Od tyłu.
Zawsze wiedziałem, przemknęło mnie przez głowę, próbując się uwolnić. Mój współrodak, który za chwilę miał stać się moim eks współrodakiem, zbliżył się do mnie z nożem i szepcząc: Panie Boczku, wybacz, zrobił znak krzyża. Na mojej piersi. A do mnie:
– Ale bym jodł żymloka albo krupnioka…