W pewnym zgniłozachodnim europejskim mieście, w miejscu niewątpliwie publicznym, choć nie aż tak bardzo jak dzielnica czerwonych latarń, w parku mianowicie miejskim – a była to ziemia przez całe pokolenia wydzierana morzu i po prawdzie do dziś nie wyzbyła się specyficznego, jakby lekko śledziowego zapaszku – pewnego późnego popołudnia, w innych leżących pod innymi południkami państwach byłby to już nawet wieczór, a może noc, zaczęli się pojawiać dziwni ni to ludzie, ni to twory wyobraźni średnio uzdolnionego przedszkolaka natychmiast narysowane w bloku rysunkowych i ożywione jakaś mocą, może rzutnika, a może małego kinematografu?
Pierwszy objawił się miły z wyglądu staruszek, zadbany i hoży, ubrany jednako głównie w kapelutek i niewiele, czy też wręcz, nic więcej. Za nim skradał się posępny jakiś typ, ze szpadelkiem na ramieniu, bez gracji, za to z kolegą. Och, para jak Bonnie i Clyde, okruszki stroopwafli gubi i słychać jedynie perorę grubą w jakimś dzikim języku, jeśli to narzecze do miana ludzkiego zasługuje:
Romboidalne wymysły umysłu wyflaczonego na powierzchnię, ot to co na ten Autor znamionuje na tabliczce, pismem klinowym i do pająka łączy się ani hibi modemem rozwijanem, wiem co rzekłem!, z kabla jakby ciągnął druta w technicznym liceum, czy skąd go tam wyfrunęli na zbity pysk i edukację zakończył bezprzedmiotowo, pandziaka jednego!
Kolejnego to każdy widział na oczy, ale nikt nie zapamiętywał, taki był bez właściwości, no może poza zwichrowaniem płaszcza, czarnego skórzanego z napisem Golce&Debbana na plecach gdzieś na wysokości ud, najprawdopodobniej męskich. Potem zaczęli pojawiać się trójkami, piątkami, dziesiątkami! A wszystko rozpytlowane w tym swoim barbarzyńskim narzeczu, co to ani tureckiego ani indonezyjskiego swym brakiem melodyjności i logiki nie przypomina, kałmucki może albo hungarski?
Już pierwsze krzewy ścięte na wielkie ognisko, już tulipany – a pamiętały jeszcze aferę cebulkową z XVII wieku! – wplecione we włosy, już bobry nieogolone po parku bobrują, już ruszty ociekają tłuszczem, a czworonogie tusze w całości się pieką, i to nie tylko prosiakowe, obawiam się. I już tamtejsza policja, słynna ze swych koni takich wielkich jak rycerskie wałachy, chce ten, niby kolorowy tłum, a jakiś taki bardziej szary i smutny w swej masie, rozpędzić, kiedy da się nie nie usłyszeć po calutkim mieście nieledwie i aż gołębie na młynach wodnych zamierają w przestrachu:
– Konstytucja!
– Demokracja!!!
– Wolne Sondy!
– Precz Z Korektą!!!
– Niech żyje Ortografia!
I siły porządkowe wycofują się w łże ordunku, to znany zwyczaj europejski, grupa bohaterów wybiera sobie Nowego Autora, kiedy poprzedni zaoferował im pełnię wolności! Prawo to tak stare, że korzeniami swemi sięga kamiennych kręgów i czasów, gdy ludzkość wierzyła w niepokalane poczęcie bohaterów.
Narada skończyła się powszechną pijatyką, polityką, bijatyką i godzeniem się do późnego świtu w grupach mniej licznych, za to mieszanych. Nowego Autora ani widu ani słychu, ponieważ bo żaden, najbardziej zdesperowany pismarczyk, by takiej zgrai [w tym miejscu pojawił się dwunastostronicowy poemat pisany prozą, który wszelkie cechy szczególne uskuteczniał w pełni i z pełnym oddaniem, został jednakże wycofany przez Wydawcę z pobudek moralnych] w życiu pod opiekę nie wziął, dlatego powyższą relację spisałem ja, czyli
Wasz uniżony Sługa
ON