Mężczyzna we flanelowej koszuli chuchnął w ręce i zabrał się do roboty. Najpierw ustawił pieniek, potem sprawdził ostrość siekiery i wyrychtował piły. Od wczoraj na podwórzu leżało dziesięć ton brzozy, wyszabrowanej w nadleśnictwie N. Był prawdziwym mężczyzną i nie używał mechanicznych narzędzi. Każdy kawałek, nawet ten najdrobniejszy pociął siłą wyłącznie swoich mięśni. W ciągu jesiennego dnia stopniowo rozbierał się. Kiedy słońce zachodziło pozostawał w samych spodniach, a drewutnia była w 1/3 zapełniona zgrabnymi polanami. (Autor, zaraz cię spacyfikują za antypolskość. Uściślij, że drewnem, a nie Polakami!).
Zerwał się wiatr. Rozciągnął w powietrzu włosy dzielnego drwala. Zaczesane na pożyczkę, po dniu ciężkiej harówy nie dawały rady przykryć całej imponującej głowy brodatego robotnika.
Nadchodziła zima.
Życie każdego z nas jest jak wielka rosyjska dziewiętnastowieczna powieść. Nudne, głupie i niezrozumiałe, na siłę próbuje się mu przypisać jakiś wyższy sens czy też mistycyzm. Jednak każdy, nawet najmniej do tego predestynowany, ma w swoim życiu choć jeden moment triumfu. Nawet opisany powyżej Bohater. Cofnijmy się więc w przeszłość o dobrych kilka lat (tak jakby można się było cofnąć w przyszłość, Autorze).
Morze Północne przez większość roku było burzliwe, a jego fale rozbijały się o wybrzeże, próbując odebrać ziemię odebraną mu przez pokolenia Holendrów. Niewielka część tych Holendrów niegdyś popełniła największy historycznie błąd i emigrując nad Wschód stała się Olędrami albo Niemcami w Królestwie Polskim, czego ich potomkowie wybaczyć praszczurom nie mogą do dziś. Każda Wigilia w tych domach jest smutna potrójnie: rodzinna, polska i od trzystu lat niezmiennie imigrancka.
Pogoda nie przeszkadzała tłumom wczasowiczów spacerować po plażach i promenadach, zajadać się mandarynkami oraz śledziami, dodawać majonezu do belgijskich frytek w waflowych kubkach. Kupowano pamiątki znad morza, dzieciaczki budowały zamki normandzkie z piasku, Surinamczycy odprawiali, za drobną opłatą, czary nad białasami z Zelandii pospiesznie wymyślając słownictwo i rytuały. Niemcy udawali Francuzów, czemu żaden tuziemiec nie dawał się zwieść i dawał dwukrotną taksę za byle usługę. Jedną z nadbrzeżnych budek zdobił wielki napis w niezrozumiałym języku, który to szyld reprodukujemy tutaj w całości:
W środku królowała atrakcyjna niewiasta o miłym usposobieniu i skrywał się również stwór jakowyś na pół zdzi(wa)czały, acz ponoć o sercu złotym [Autor, musisz wierzyć w tym wypadku na słowo, biedaku], na którego nasza dama wołała: Čmeláčku!, kiedy jakieś dzieciątko albo inna naiwna, niedostatecznie uspołeczniona forma życia zabierała się do czochrania lub chciała zdjęcie z naszym stworem elegancko ubranym w komplecik marynarski, rozmiar dwunasty. Latami ten niewielki interesik pozwalał naszej parze przez dziewięć miesiecy w roku oddawać się hedonizmowi i rozbisurmanieniu, choć wszystkie nożyczki w domu musiały być oczywiście natychmiastowo chowane. Inaczej trzeba by się wziąć było do jakiejś pracy, a nie wszystkim to się w przytulnym mieszkanku uśmiechało, oj nie.
Cóż więc zaburzyło tę sielankę? Ze Wschodu nadeszły stwory jeszcze dziwniejsze, a co gorsza proponujące ceny już całkiem dumpingowe:
Dało się to jeszcze ekonomicznie przetrzymać, taką to wyrobioną markę miało pierwsze Czochranie, jednak od pewnego dnia coraz więcej włosów pozostawało na grzebieniu, spływ zaczął się zapychać i nasz Bohater stanął przed nieuniknionym. Groza łysej czaszki stopniowo podmywała związek partnerski, tak to już niestety bywa w pożyciu, testosteronem tego nie wytłumaczysz, kiedy ważą się materialne podstawy życia przez choćby małe żet, aż nie wytrzymał, rzucił wszystko i zamieszkał w Bieszczadach.
Tak to proza rosyjska przegrywa z prozą życia.