Czochrając Cmelaka

Mężczyzna we flanelowej koszuli chuchnął w ręce i zabrał się do roboty. Najpierw ustawił pieniek, potem sprawdził ostrość siekiery i wyrychtował piły. Od wczoraj na podwórzu leżało dziesięć ton brzozy, wyszabrowanej w nadleśnictwie N. Był prawdziwym mężczyzną i nie używał mechanicznych narzędzi. Każdy kawałek, nawet ten najdrobniejszy pociął siłą wyłącznie swoich mięśni. W ciągu jesiennego dnia stopniowo rozbierał się. Kiedy słońce zachodziło pozostawał w samych spodniach, a drewutnia była w 1/3 zapełniona zgrabnymi polanami. (Autor, zaraz cię spacyfikują za antypolskość. Uściślij, że drewnem, a nie Polakami!).

Zerwał się wiatr. Rozciągnął w powietrzu włosy dzielnego drwala. Zaczesane na pożyczkę, po dniu ciężkiej harówy nie dawały rady przykryć całej imponującej głowy brodatego robotnika.

Nadchodziła zima.

Życie każdego z nas jest jak wielka rosyjska dziewiętnastowieczna powieść. Nudne, głupie i niezrozumiałe, na siłę próbuje się mu przypisać jakiś wyższy sens czy też mistycyzm. Jednak każdy, nawet najmniej do tego predestynowany, ma w swoim życiu choć jeden moment triumfu. Nawet opisany powyżej Bohater. Cofnijmy się więc w przeszłość o dobrych kilka lat (tak jakby można się było cofnąć w przyszłość, Autorze).

Morze Północne przez większość roku było burzliwe, a jego fale rozbijały się o wybrzeże, próbując odebrać ziemię odebraną mu przez pokolenia Holendrów. Niewielka część tych Holendrów niegdyś popełniła największy historycznie błąd i emigrując nad Wschód stała się Olędrami albo Niemcami w Królestwie Polskim, czego ich potomkowie wybaczyć praszczurom nie mogą do dziś. Każda Wigilia w tych domach jest smutna potrójnie: rodzinna, polska i od trzystu lat niezmiennie imigrancka.

Pogoda nie przeszkadzała tłumom wczasowiczów spacerować po plażach i promenadach, zajadać się mandarynkami oraz śledziami, dodawać majonezu do belgijskich frytek w waflowych kubkach. Kupowano pamiątki znad morza, dzieciaczki budowały zamki normandzkie z piasku, Surinamczycy odprawiali, za drobną opłatą, czary nad białasami z Zelandii  pospiesznie wymyślając słownictwo i rytuały. Niemcy udawali Francuzów, czemu żaden tuziemiec nie dawał się zwieść i dawał dwukrotną taksę za byle usługę. Jedną z nadbrzeżnych budek zdobił wielki napis w niezrozumiałym języku, który to szyld reprodukujemy tutaj w całości:

cmalaka

W środku królowała atrakcyjna niewiasta o miłym usposobieniu i skrywał się również stwór jakowyś na pół zdzi(wa)czały, acz ponoć o sercu złotym [Autor, musisz wierzyć w tym wypadku na słowo, biedaku], na którego nasza dama wołała: Čmeláčku!, kiedy jakieś dzieciątko albo inna naiwna, niedostatecznie uspołeczniona forma życia zabierała się do czochrania lub chciała zdjęcie z naszym stworem elegancko ubranym w komplecik marynarski, rozmiar dwunasty. Latami ten niewielki interesik pozwalał naszej parze przez dziewięć miesiecy w roku oddawać się hedonizmowi i rozbisurmanieniu, choć wszystkie nożyczki w domu musiały być oczywiście natychmiastowo chowane. Inaczej trzeba by się wziąć było do jakiejś pracy, a nie wszystkim to się w przytulnym mieszkanku uśmiechało, oj nie.

Cóż więc zaburzyło tę sielankę? Ze Wschodu nadeszły stwory jeszcze dziwniejsze, a co gorsza proponujące ceny już całkiem dumpingowe:

cmelaki

Dało się to jeszcze ekonomicznie przetrzymać, taką to wyrobioną markę miało pierwsze Czochranie, jednak od pewnego dnia coraz więcej włosów pozostawało na grzebieniu, spływ zaczął się zapychać i nasz Bohater stanął przed nieuniknionym. Groza łysej czaszki stopniowo podmywała związek partnerski, tak to już niestety bywa w pożyciu, testosteronem tego nie wytłumaczysz, kiedy ważą się materialne podstawy życia przez choćby małe żet, aż nie wytrzymał, rzucił wszystko i zamieszkał w Bieszczadach.

Tak to proza rosyjska przegrywa z prozą życia.

Czwarty Adaś

Chudy grubasek ostrożnie podszedł do drzwi. Miał w tym doświadczenie, od miesięcy do jego mieszkania próbowali się dostać coraz dziwniejsi goście ze swymi opowieściami i pretensjami. Ostrożnie wyjrzał przez judasza. I aż się spocił.

– Adam, wiemy że tam jesteś!

– Wyłaź grzdylu jeden!

Drzwi otwierały się na zewnątrz i zostały wzmocnione tytanowymi prętami, framugę odlano z najlepszej niemieckiej stali w pobliskich Hajdukach, ale wiedział jak mało ma czasu. Nie obronią się przed zjednoczonym atakiem suczych szpil.

***

Wszystko zaczęło się dwa tygodnie temu, kiedy świeżo założona agencja detektywistyczna J&M otrzymała swe pierwsze zlecenie. Napłynęło ono z niewiadomego miejsca na ziemi i wyglądało na ponury żart, ale dołączony do niego staroświecki czek był jak najbardziej prawdziwy, co jedna z dwóch wspólniczek, nie będziemy w tym miejscu pisać która, Marto, natychmiast pobiegła sprawdzić w banku i wymienić na prawdziwe pieniądze. No dobra, na złotówki. Zawsze coś. Przynajmniej dopóki polski złoty, a nie złotówka! jest walutą w pełni wymienialną.

Dołączony liścik przedstawiamy w tym miejscu bez żadnych skrótów.

Drogie Koleżanki!

Pozwólcie, że pominę w tym miejscu zwyczajowe pytania o zdrowie, wszyscy wiemy, że jedna noga zbyt wiele skakała, a inna siatkówka czytała zbyt wiele bzdur, dlatego dziewczyny kurujcie się! i nie zadawajcie dłużej z gizdami, tylko od razu przejdę do sprawy. Zlecenia takiego. Od lat krążą plotki, że w Fapcyrklu jest czwarty Adaś, tylko się boi ujawnić, po tym wszystkim co z trzema poprzednimi zro…. wydarzyło się w ostatnich latach. Mianowicie chciałbym, byście go odnalazły!

Z wyrazami szacunku etc.

xxx

***

– Kubuś, ty coś wiesz.

– My jeszcze jesteśmy spokojne, ale nas nie denerwuj.

– Bo skończy się jeżdżenie obciążkami!

– A może ty nie Kubuś?

– Dej portfel!

– Co to za drobne?

– I ty chcesz zaimponować dziewczynom?

– Nam!

– Jednak Kubuś. Przynajmniej w  dowodzie. Ale co wiesz o Adasiach?

– Mów! Teraz!!!

– Asia, patrz, nie ściagnęłyśmy mu maseczki.

– A, to dlatego tak wściekle machał łapami.

– I nic nie mówił.

– Dycha jeszcze?

– A nie wiem, boję się podejść.

– Dotykałaś coś?

– Tylko klamkę.

– Się wytrze.

****

Prowadzone w wyżej opisany sposób śledztwo posuwało się powoli i w końcu doprowadziło nasze dwie pełnoprawne Bohaterki pod opisane powyżej drzwi w smutnym bloku w okupowanym śląskim przysiółku K. i śmiertelnie wystraszyło opisanego wyżej bohatera (literackiego, nie że Bohatera!). Decyzję podjął on prędką, bo wszystkie kluczowe życiowe wybory tak podejmował, czego z reguły później żałował. Kiedyś, dawno temu zapoznał się z kilkoma koleżankami na przykład i wszystkie go raczej tak bardziej nienawidzą, choć żadnych obietnic nie czynił i zawsze pokazywał się z jak najlepszej strony.

Tego poniedziałkowego poranka zmierzającego chybcikiem ku południu, tę jego stronę mogli podziwiać zgromadzeni na trawników poniżej sąsiedzi, których z każdą minutą było coraz więcej i więcej, tak jakby w tym kraju nikt nie pracował, a tylko czekał, by przydybać sąsiada kurczowo trzymającego się rynny. W piżamce w misie, której dolna część stopniowo odsłaniała dwa półksieżyce w pełni, większość sąsiadów filmowała całą tę niezłą hecę, a wiatr, miejmy nadzieję, że w oczekiwaniu na przyjazd straży pożarnej, rozwiewał po placu dwie pełne talie kart brydżowych, z odłożonymi dżokerami, oczywiście!

Niemcy

Pojawili się w mieście H. zaraz po świcie, kiedy tylko pierwsze promienie słońca zastukały w wychuchane szybki niewielkich renesansowych domków ze schodami grozy. Zatrzęsły się siedemnastowieczne szafy z odziedziczoną po pradziadkach chińską porcelaną wprost z Indonezji, ze ścian spadały pomniejsze rembrandty oraz rubensy. Wozy z oznaczeniami sąsiedniego kraju rozjeżdżały główną ulicę historycznego niderlandzkiego miasta. Niemiecka kolumna zdawała się nie mieć końca, młode, już zmęczone twarze Niemców, wskazywały na skrajne wycieńczenie wędrówką i ich rumiane policzki pospiesznie zrobotyzowanych chłopów z Westfalii czy nawet Zagłębia Ruhry spływały potem. W oddali widać było słupy wzburzonego upałem i peregrynacją kurzu.

„Choć miotacz ognia to nie jest zła rzecz!” – Pomyślał Pan Ce. widząc przed sobą sznur wolno sunących Niemców. A może więcej niż pomyślał, bo stojąca za nim kobieta zemdlała. „Wszędzie ci Polacy”, pomyślał – tym razem na pewno – Pan Ce. Sytuacja stawała się dramatyczna. Po obu stronach nadmorskiej promenady stały rzędy tubylców i cała reszta, pochodzącego ze wszystkich krajów Europy i jeszcze połowy świata, tałatajstwa i ze zgrozą wpatrywała się volkswageny, audice, beemki i tylko czasem ople, wiozące na plażę niemieckich turystów, z ich wielkimi kołami dmuchanymi i charakterystycznym, łączącym w sobie woń starego piwa i olejków przeciwsłonecznych z  filtrem 50, aromatem unoszącym się z najnowocześniejszych samochodów.

Słońce sięgnęło zenitu. Pan Ce. nie wiedział czy to sen czy jawa, koła mijających go wozów wprawiały znanego marudę w stan bliski erotycznemu uniesieniu, popadł w halucynacje i zwidywały mu się różne rzeczy. Damskie dłonie przesuwały się po jego futerku, a kataryniarz grał melodyjkę rodem z horroru, wielki napis na Kartonie głosił „Czechranie Smelaka – 1 PLN za kilometr”. Pan Ce. wisiał na swym ogonku i wystrzygał zęby w kierunku publiczności, która rzucała w niego orzeszkami pekan. „16 złotych za pół funta, co za idioci”, zdążył jego umęczony mózg zarejestrować, kiedy w katarynce coś zajazgotało i Pan Ce. wrócił do teraźniejszości. Niemcy sunęli dalej, a z ich aut obok aromatów unosiły się niepokorne dźwięki Hitparady oraz eurodansu z lat 90.

Pan Ce. tulił do siebie cztery pudełka lodów, choć wysłano go po jedno i z każdym uderzeniem serca coraz bardziej martwił się o ich stan, smak oraz koegzystencję z ludzkim przewodem pokarmowym. Raz kozie śmierć, zadecydował w pewnym momencie i śmiało wkroczył na jezdnię. Zapiszczały hamulce, a na oko sześćdziesięcioletni Niemiec za kółkiem zwyzywał go od ” pierońskich ciuli i ostatnich lebrów, gorolu”, zanim ruszył w dalszą wędrówkę ku Morzu Północnemu. Pan Ce. nie wierzył własnemu szczęściu, udało mu się uratować wszystkie pudełka! „Uzbieram na domek nad fiordem i się ewakuuję” – postanowił po raz tysięczny i ruszył ku domowi.

Sznur zmotoryzowanych Niemców zdawał się nie mieć końca. Zmęczone twarze Menszów spływały potem, Frał marzyły o słowiańskich budowlańcach, bo z tą łazienką to już dłużej nie można, Mydcien i Jungi  na tylnych siedzeniach gapiły się w smartfony. W oddali widać było słupy wzburzonego upałem i peregrynacją kurzu.

Rozmnożyły się wilki…

Pewnego ponurego poranka na słupach ogłoszeniowych w całej Polsce pojawił się czarno-biały plakat przedstawiający głowę, łysą jak kolano, choć oczywiście nie męskie, lecz dziecięce, męskie kolana są jak mamuty co nie chcą wyginąć, mężczyzny w nieokreślonym bliżej wieku. Gdyby w rzeczonym kraju umieszczano wizerunki poszukiwanych osób na mleku, to w tym wypadku mogłyby się one pojawić jedynie na torebkach z kwaśnym, tak markotną miną miał ten nieszczęsny bieżaniec. Wyglądał jak stary hardcorowiec, który w pewnym momencie przestał być krisznowcem i wrócił do starych nałogów, nie odzyskując jednak dawnego spokoju i na dodatek cierpiąc na chroniczne bóle nerek.

Był to osławiony R., który pewnego zimowego dnia rozpłynął się w powietrzu, pozostawiając w głębokim smutku grupę znajomych – imprezy z tej przyczyny zakończyły się dopiero w maju, a najkrótsza z nich trwała trzy dni, i zakończyła ją dopiero interwencja wojska obrony terytorialnej, po której cały pododdział musiał udać się na rehabilitację medyczną oraz światopoglądową – zbankrutowaną kancelarię, rozpadający się dom rodzinny, no i oczywiście dziadka. W trumnie z kartonu, bo pozostałe, jako niezwykle zabytkowe, zlicytował w końcu pewien komornik z Mazowsza.

Tako to R. porzucił nie tylko ludzi, obowiązki służbowe, ale i swój szpadel. Kiedy w końcu znalazł się odważny, by wejść do wspomnianego już domu rodzinnego von Rappierów, a była to rezydencja w stylu gotyckim, słynna w okolicy ze swej niesamowitości i skandali jakie się w niej w każdy piątek odbywały, odnalazła rzeczona sześciolatka, bo jedynie niewinne, nieznające lęku dziecko mogło się zdobyć na przekroczenie progu posępnego domostwa, pustkę, zakurzoną i szpetną. Meble i dywany zniknęły, odkrywając światu przeżarty przez korniki dębowy parkiet i tylko pośrodku bawialni stał, wbity między iście syberyjskie klepki, takiż to chłód od nich bił, szpadel. Na nim to wisiał zwięzły liścik pachnący przekwitłymi jesiennymi różami:

„Nie szukajcie mnie, bo i tak nie znajdziecie”

xxx R.

Ludzie, jak to ludzie, powoli zapominali o istnieniu R., a przynajmniej jedna osoba w areszcie miejskim w Szcz., której imiona oraz nazwisko tutaj utajnimy, odetchnęła z ulgą, nie musząc każdego wieczoru brać udziału w mistycznych libacjach wspólnie z R. Który i może miał słabą głowę, ale nie przeszkadzało mu to pić chlać zalewać się golić grzać żłopać ciągnąć doić bez umiaru. Ileż to razy nasz Anonim kładł upadłego R. do jego trumny! Ten zasypiał jedynie po wysłuchanie jednej z baśni braci Grimm, a im bardziej była ona krwawa, tym spał potem spokojniej, ściskając w swych potężnych łapach kocyk z dzieciństwa oraz mieczyk z czasów giermkowania.

Tak więc plakaty pojawiły się absolutnie nie w porę, wszyscy znajomi R. znaleźli pocieszenie, akceptując nędzne próby substytucji, bo po jego zniknięciu pojawiły się liczne nieudaczne kopie, nie jest to jednak temat naszej opowieści. Ogłoszenia były czarno-białe, matki straszyły nimi rano dzieci i wiele lat później polska młodzież była albo spedalona albo nadmiernie sfeminizowana, tak trwała była pokoleniowa trauma, ta kwestia jednak również nie przynależy do naszej historii. Podpisane były „Żywy albo zakopany” i oferowały, może nieszczególnie wielką, pieniądz to jednak pieniądz, czasy zawsze są ciężkie, nagrodę, ufundowaną z Funduszu Pomocy Ofiar. Do odebrania w gabinecie wiceministra Mateckiego.

Sterta donosów na biurku zdolnego sekretarza stanu rosła sukcesywnie, acz nieubłaganie. W całym kraju przekopano hektary ziemi, w tym tej leżącej odłogiem od stuleci. Najbardziej cieszyli się archeolodzy i historycy, kilka faktów uchodzących za autentyczne zostało obalonych, dla przykładu Mieszko był ****** , o czym wszyscy obywatele wiedzieli zresztą od małego, ale żaden nie mówił o tym głośno. R., ani jego szczątków nie odnaleziono. I tylko w dalekiej Transylwanii rozmnożyły się wilki oraz Węgrzy, co niektórzy odczytywali jako znak klęsk jakowych oraz przyszłości ponurej i pewnej…

Edward Gierek (17 sierpnia 1980) [stenogram z podsłuchu]

temu Ogarku [przepraszam, że nie ciastku]

Co ta Solidarność pierdoli? Jakie kotlety na stołówkach? W dupach się poprzewracało smarkaczom. Ten Wałęsa, co on nie wie,  że wojna się skończyła ledwie 35 lat temu? Tu nie było kamienia na kamieniu, wszystko zniszczone, wyszabrowane, wypalone, ludzie w chałupach się gnieździli i byli szczęśliwi jak złapali szczura na kolację. Staraliśmy się, szukaliśmy zboża wszędzie, ale jak, jeśli wszystko spalone, a i Armia Czerwona [nieczyt.]

Represje? Jakie represje? Za Bieruta to były represje, do roboty się szło ze szczoteczką do zębów w teczce i człowiek nigdy nie wiedział, gdzie będzie dzisiaj spać. Może w gównie po pas? No, to były obiektywnie straszne rzeczy, ale nie dało się inaczej, nie ze Stalinem i całą tą bandą rewolucjonistów z siedemnastego. Teraz mamy nowy kurs, przemysł budujemy, tę, jak jej tam, nowoczesność, by żaden Polak nie musiał się wstydzić po wyjeździe zagranicę. Choćby i do Erefenu.

Gomułka jaki był taki był, ale z tą piastowską Polską miał rację. Dziś nie można być komunista, nie będąc nacjonalistą [nieczyt.]

Długi? Spłacimy! Skąd mogłem wiedzieć,  że Amerykanie zawieszą wymienialność? Dolar był tak tani, że aż szkoda było nie brać. Niestety ludzie rzucili się na konsumpcję, i z każdym rokiem robiło się gorzej, nasze zakłady nie miały jak pracować, bo dewizy pochowane, trzymane po meblościankach. Mogłyby na kontach, ale jakoś ludzie nie chcą. Ale jak teraz wszyscy zaciśniemy pasa, to za pięć lat, no najdalej dziesięć, wszystko będzie jak dawniej. Nawet będzie lepiej niż było. Co oni dzieci nie mają?

Z roboty go wyrzucaliśmy, tego Wałęsę? Ja w czasie wielkiego kryzysu, kiedy się jadło chleb z lebiodki, zostałem z całą rodziną wypierdolony z kraju, z wilczym biletem, a pracować zacząłem w wieku czternastu lat, we Francji, wtedy nikt się nie przejmował bezpieczeństwem, czasem coś wybuchło, a palce miażdżyło co szychta. Dniówka ledwie na czynsz starczała, wszyscyśmy, mama, ojczym i rodzeństwo w jednej izbie bez wody. Tego nie tylko wykształciliśmy, ale i mieszkanie mu daliśmy, elektryk, to taka męcząca robota? Porobiłby dwanaście godzin w wodzie po kolana, trzymając młot mechaniczny w obu łapach, kark sztywniał najpóźniej po godzinie, to by od razu przestał pyskować, siły by nie miał na działania polityczne. A my mieliśmy.

No i ja nawet chciałbym coś zmienić, aż tak ślepy nie jestem, nie wszystko jest jak powinno, wiele spraw można rozwiązać jakoś inaczej. Ale jak tylko spróbujemy, to tamci polecą ze skargą i będzie po nas. A ci co zaczną rządzić, będą dużo gorsi niż my, już ja ich znam. Gęby pełne frazesów o ludzie i jego prawach, a tylko by za mordę wszystko trzymali. A ludzie będą złamani, mówię wam to już teraz.

Ja? Ja się niczego nie boję. W razie czego mam belgijską emeryturę, dostałem list z Brukseli niedawno. Tylko Polski szkoda.

Sajgonki

Obudziło mnie tradycyjne walenie do drzwi. Od pewnego czasu nic innego mnie nie budzi. Ledwie zdążyłem wciągnąć gatki na cztery litery, a odezwał się dzwonek. Mam okropny dzwonek do drzwi, obudziłby umarlaka, a już zwłaszcza niechlujnie zasypanego. Pobliskie lasy są tego pełne. Od dwudziestu lat planuję zmienić. Dzwonek, nie lasy. Las to własność publiczna, jak trzeba coś zakopać albo odkopać, to nie będę się wtrącać. Taki ze mnie lewak.

Otwieram więc, a tu pan i pani, w wieku prawie średnim, w urzędniczych garsonkach i marynarkach.

– Sanepid! – Ryknął Pan, a ja się przestraszyłem.

– Już nie będę… – Otarłem pot z czoła wspominając moje awanturnicze wojaże do Chorzowa i Katowic, kiedy wydawało mi się, że mogę wszystko. W kwestii zarazy. I poszłem po maseczkę.

– Nie wygłupiaj się człowieku – Tym razem to była Pani. – Czytałam na Twitterze, że to spisek rządów, ta cała choroba, by ludzie robili za miskę ryżu i może kostkę bauma. My tuw nie tej sprawie. To pic na wodę, fejkomontaż.

– Porozmawiajmy o Bohaterach – Uwierzcie, usłyszałem duże „B”, któż tak mawia o tych łapserdakach?, zamyśliłem się na chwilę, a Pan wyciągnął colsztok i zaczął coś mierzyć w moim mieszkaniu. Pani w tym czasie skorzystała z łazienki, zajrzała do lodówki – oprzędzając niejako fakty wspomnę, że zniknęły całe dwa pełne opakowania saletti! – i krytycznym okiem ogarnęła cały salon. Duży pokój znaczy się.

– No w tych warunkach to mieszkać za bardzo nie mogą. – Pan coś zapisywał w czarnym notatniku z okładką ze sztucznej skóry z wielkim złotym napisem 1998.

– No remont trzeba by – W Pani najwidoczniej obudził się zmysł estetyczny.

– Ale to moja własność! – Chwilę pomyślałem, że o ludziach to tak nieładnie mówić w XXI wieku, no powiedzmy, że o ludziach, ale większość ludzi tego nie rozumie. – No, mieszkanie. Czynsz płacę i media. Ale nie takie do wywoływania duchów, tylko takie elektryczne, rozumieją Państwo?

– Nieważne. – Pan.

– Trzeba by remont. – Pani.

– Jeśli chce Pan odzyskać Bohaterów. – Pan zaczął ściągać marynarkę, teraz zauważyłem, że sztruksową. Koszula miała krótki rękaw.

– Kawiarkę lepszą zamontować. – Pani.

– I tort orzechowy na każdy dzień. – Pan.

– Ewentualnie inne ciastki. – Pani

– Byle dobre. – Pan.

– A nie z Biedronki!

Zakrzyknęli chórem i poczęli zbiegać po schodach klatki schodowej.

– A sztudenci?! – Zdążyłem zakrzyknąć za nimi.

– Bez zmian.

Byłem zmasakrowany fizycznie i psychicznie. Opresyjne państwo! Na obiad miałem tego dnia sajgonki.

Syn Reinholda

Stękał i masował krzyże R., znany na calutkim Pomorzu Zachodnim łysy, niezwykle marudny i ogólnie niesympatyczny zakapior, który jedynie zastępował prawdziwego R. w misji oczyszczania tego świata z grzdyli kopalnianych i wszystkich innych, gdzież mu jednak było do elegancji i dystynkcji oryginału? Prawdziwy R. to była postać z krwi i kości, no może to ostatnie to nie do końca, ale wzbudzał szacunek samym swym pojawieniem, a wszystkim mydłkom aż szczęki chodziły, kiedy próbowali ukryć przerażenie.

„Leż spokojnie zdrajco jeden, krasnalu węglowy pieruński i nie wierzgaj, to będzie mniej bolało” – i tajemniczy pakunek stoczył się, skopany został do dołu. Ledwie się zmieścił, stopy wystawały jakby pionowo, co jest kolejny przyczynkiem do sprawdzonej teorii, że marny ersatz nie zastąpi nigdy produktu prawdziwego tak jak Polococta nie zastąpi nigdy pepsi, bo prawdziwy R. nigdy by sobie na taką fuszerkę nie pozwolił i cel operacji leżałby teraz w dole równiutko w ogóle nie narzekając, ani nie jęcząc, tak jak to się obecnemu, cały czas żywemu, co za niepodpatrzenie!, nieszczęśnikowi przydarzyło. I jeszcze coś wył:

– Ja to wszystko opiszę!

****

„Ziemia poczęła sypać się na…”

I tu Pan Ce. zatrzymał się, nawet jego bogatej wyobraźni brakowało słów, by opisać geniusz pochowanego właśnie Autora. Wszedł więc Pan Ce. na balkon, by świeżego powietrza zaczerpnąć, pod oknami całe szeregi Miemców podążały na plażę pobliską, w swych odpicowanych jak na niedzielę mercach i beemkach, kiedy on, Pan Ce., pozostawał w pracy zdalnej, bo pilnowanie cipek to biznes nie tylko absorbujący, ale i skrajnie niebezpieczny.

Nie wiadomo kiedy taka ucieknie, podąży za klientem i już nigdy się nie odnajdzie, mimo zainwestowanych w nią środków. Choróbska łapią, jajek znosić nie chcą albo zapatrzą się na lisa i  amba fatima, była cipka i jej ni ma, co najwyżej do kebabarni poślesz truchełko – Westchnął Pan Ce. i wrócił przed monitory komputerów, które pokazywały kurniki na całym świecie.

No jakim słowem by tego arbuzowego zwyrodnialca określić? – Wpatrywał się tępo, co jest jedynie określeniem używanym powszechnie i  nie wzmiankuje o inteligencji prywatnej Pana Ce., w maszynę do pisania z czechosłowackim jeszcze alfabetem.

****

„Mówcie mi Staszek”, wybitny prawnik polski, i to podwójnie, bo z samiuśkiej Warszawy, siedział w swym biurze w mobilnym baraku na Ślużewcu i czekał na klientów.  Drugi rok czekał i broda mu w tym czasie urosła długa jak lista jego długów i tytułów Arsenalu w ostatnich latach, był bowiem także Staszek, a może tylko między innymi, wielkim fanem londyńskich Kanonierów, co samo z siebie świadczyło o jego możliwościach. Zawodowych.

Wczoraj się jednak zgłosiła pierwsza od dawna grupa klientów, z pozwem zbiorowym, i Staszek już rozmyślał co kupi za otrzymana zaliczkę. Buty jakieś lepsze, bo nie przystoi dłużej tak w sandałach popylać po świecie i udawać Sokratesa, togę trzeba oddać do prania, bo po trzech latach w szafie na pewno zatęchła, i może jeszcze – rozmarzył się – starczy na pęto kiełbasy, choćby i śląskiej.

Przypomniało mu to, że miał poczynić notatki do sprawy. I zaczął spisywać dzieje R., Pana Ce. i niezwykle bladego młodzieńca w wieku średnim, któremu nie tylko wydaje się, że jest nadal młody, ale i że rymuje na poziomie, dajmy na to, rapera Łony. To nie będzie łatwa sprawa, Staszek wiedział to od razu, ale wizja skwierczącej, na grillu z maski poloneza, śląskiej dodawała mu sił.

****

Autor, syn Reinholda, w tym czasie absolutnie nie miał czasu na zajmowanie się tymi wszystkimi bzdurami, leżał albowiem sobie na łóżeczku jak Złotowłosa i wpatrywał się w te fragmenty sufitu, które spartaczył rok wcześniej. I wszystko go bolało.

Ale ten czas zapierdala, pomyślał nieelegancko, a ja się w ogóle nie rozwijam literacko. Wszystko przez tych bohaterów, a jak się ma miękkie serce, to trzeba mieć twardą, no przynajmniej tłustą, poprawił sam siebie syn Reinholda, dupkę.

Pejzaże, dodatek wakacyjny do Prawdziwego Precebularza Polskiego, [7-8/1898]

Stanąłem więc naprzeciw słupa, który wskazywał wszystkie cztery strony świata i dumałem, którą ścieżkę wybrać, kiedy spostrzegałem przepęd zwierząt hodowlanych w oddali. Postanowiłem zaczekać.

Jakież było moje zdziwienia, kiedyż moje oczy zaczęły rozróżniać szczegóły. Sięgnąłem wręcz po lornetę i przyszkliłem szczegóły. Zgadzało się, przede mną drogą wiejską, na oko trzeciej klasy – utwardzona, ale nic więcej, nie wybrukowana jak to u nas przed Potopem było w każdym przysiółku, a na niej przez kilometr albo i dwa dzielnie maszerowały kury nioski, eskortowane przez koguty. Na największych z nich jechał chłopaczyna, lat może dziesięciu, w spodniach podwiązanych sznurkiem i bez inkszego odzienia, wierzchniego na pewno, obawiam się, że i dolnego. Wzrok jego był dziki i jakiś z miejska cwaniacki.

Wyglądał więc pastuszek na niezbyt miłego, ale i roztropnego, i ośmieliłem się go zapytać moją elegancką niemczyzną wyniesioną ze szkół:

– Którędy na Ostendę?

– Co mnie pan pytasz, robotę mam. Cipki się same nie przetransportują!

– Osz ty smarkaczu, ojca zawołam i … cztery litery, przepraszam w tym miejscu wszystkie damy czytające mą  relację podróżniczą z krain obcych i, jak widać, barbarzyńskich… i dupsko kijem przeleje aż do czerwoności.

No ugotowałem się tak jakby po gentlemeńsku. A on mnie tylko wyśmiał!

– Tatulo z dziadziuniem na końcu jadą i jak się pan zara z tej drogi nie odsuniesz, to w karmę cipkową zamienią zanim się pan obejrzysz! – I ruszył dalej, ściągając wodze swego kuraka. Czy mogło to być emu australijskie, o które tyle słyszałem od mego przyjaciela Smugi? Prymkę słomową w gębie trzymał. Nie ptaszor wielki, ale chłopak, oczywiście. Urwis, huncwot, hajdamaka, łobuz, lisowczyk,  nienawistnik, nicpoń i na dodatek jeszcze gżegżółka!

Na wszelki wypadek odsunąłem się na pobocze, a rów melioracyjny całkiem niezadbany, nie to co u nas w mająteczkach na Podolu czy też Wołyniu, gdzie każda trawka równo przycięta, a chata każdej wiosny bielona. Przapęd trwał najwidoczniej do wieczora, bo nie wiem, kiedy zasnąłem,  kiedy się obudziłem była już noc, konstelacje gwiazd zupełnie nie polskie,a na międzynarodowej trasie pozostały tylko tumany pierza i zapach ptasich gówienek.

Sztuka mimikry w czasach odrazy

– Umrzesz – Powiedziała postać w zatęchłym, zjedzonym przez mole, płaszczu po babci, a ja poszedłem po cukierki. Kiedy wróciłem, nikogo nie było. Szkoda, te cukrowe krzyże, jak je odpowiednio rzucić, układają się w dobrą stronę.

Dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, że mamy przecież środek lata, a mi już czas wyjść z domu.

Od pewnego czasu, od ostatnich wyborów, stało się to jeszcze trudniejsze niż poprzednio. Idę i nie potrafię oprzeć się rozważaniom, który sąsiad z komisji zagłosował na tego kandydata, a który na tego drugiego. Podobno można rozpoznać to po skarpetkach, ale mamy akurat środek lata i część ludzisk łazi w stopkach, a najwredniejsza w ogóle na bosaka. Stopy malują na brązowo, że niby toskańska opalenizna.

Nie udało mi się tego dnia kupić chleba, bo zaraz zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Mijam zagajniczek, a w nim tradycyjne puszki i butelki po piwie, ale nie tylko, co o tej porze jest zadziwiające. Jakiś łysy zakapior ładuje do bagażnika golfa, bodaj trójki, całe kartony miśków Haribo, a jego nędzny pomagier łypie na mnie groźnie i słyszę szept cichy jak organy Stalina:

– Paweł, skasować gnoja?

Nieprzypadkowego słowa użyłem, bo słyszę jak na wschodzie, 20 kilometrów dalej, wyją katiusze i nagle mija mnie dwóch młodych chłopaków, na osłach, widocznie konie skończyły się wcześniej:

– Dobre to szkopskie żarcie.

– Ciszej Marek, my nie kolaborujemy!

Znowuż mnie mija jakaś postać w kapturze, ta sama co rano czy inna? trudno poznać, płaszcz jeszcze bardziej podniszczony, jeszcze gorzej ukrywa uda ni to człowiecze, ni jakoś takie bardziej diabelskie, na postronku wiedzie kozę i bijąc się po swych monstrualnych udach dusi się śmiechem złowrogim:

– Tak się kończy, jak ktoś źle kozę trzyma.

Ale jaką kozę, panie władzo? Naprawdę chciałbym zapytać, ale znowu nie ma nikogo. O, na horyzoncie widzę samochód. Podjeżdża. Kurier DHL.

– Ta Haga to w którą stronę? Mam dostarczyć, zanim tamy pękną! – Pokazuję w kierunku dowolnym, on jedzie i tak w drugą, pośród popękanego asfaltu i pyłu sianokosów – traktory ścinają milę horyzontu za milą –  pozostają dwa swetry. Te z gatunku samozapalających się, z reniferem o świecącym nosku. No tak, sierpień, to już okres przedświąteczny.

O tabliczka. Unijna. W końcu jakaś cywilizacja pośród tej nędzy materialnej i duchowej. „Wybudowane w ramach grantu na poprowadzenie bohaterów ku szczęśliwemu końcowi po uprzedniej kulminacji”, teraz to mi kręci się w głowie od tego upału i szczęśliwie mdleję.

Ocknąłem się, czując fatalną wilgoć na wysokości części niesfornych w moich dżinsach. Leżałem w eleganckim oczku wodnym, cztery i pół na pięć, a przyglądał mi się z melancholijnym zaciekawieniem znajomy border i aż mordka mu się wydłużyła z zastanowienia nad niepewnym losem człowieka:

– Hej Bono. Nie wiesz, gdzie Jagoski chowa spiryt z przemytu? Ale mam Ci chłopie historię do opowiedzenia!