Stękał i masował krzyże R., znany na calutkim Pomorzu Zachodnim łysy, niezwykle marudny i ogólnie niesympatyczny zakapior, który jedynie zastępował prawdziwego R. w misji oczyszczania tego świata z grzdyli kopalnianych i wszystkich innych, gdzież mu jednak było do elegancji i dystynkcji oryginału? Prawdziwy R. to była postać z krwi i kości, no może to ostatnie to nie do końca, ale wzbudzał szacunek samym swym pojawieniem, a wszystkim mydłkom aż szczęki chodziły, kiedy próbowali ukryć przerażenie.
„Leż spokojnie zdrajco jeden, krasnalu węglowy pieruński i nie wierzgaj, to będzie mniej bolało” – i tajemniczy pakunek stoczył się, skopany został do dołu. Ledwie się zmieścił, stopy wystawały jakby pionowo, co jest kolejny przyczynkiem do sprawdzonej teorii, że marny ersatz nie zastąpi nigdy produktu prawdziwego tak jak Polococta nie zastąpi nigdy pepsi, bo prawdziwy R. nigdy by sobie na taką fuszerkę nie pozwolił i cel operacji leżałby teraz w dole równiutko w ogóle nie narzekając, ani nie jęcząc, tak jak to się obecnemu, cały czas żywemu, co za niepodpatrzenie!, nieszczęśnikowi przydarzyło. I jeszcze coś wył:
– Ja to wszystko opiszę!
****
„Ziemia poczęła sypać się na…”
I tu Pan Ce. zatrzymał się, nawet jego bogatej wyobraźni brakowało słów, by opisać geniusz pochowanego właśnie Autora. Wszedł więc Pan Ce. na balkon, by świeżego powietrza zaczerpnąć, pod oknami całe szeregi Miemców podążały na plażę pobliską, w swych odpicowanych jak na niedzielę mercach i beemkach, kiedy on, Pan Ce., pozostawał w pracy zdalnej, bo pilnowanie cipek to biznes nie tylko absorbujący, ale i skrajnie niebezpieczny.
Nie wiadomo kiedy taka ucieknie, podąży za klientem i już nigdy się nie odnajdzie, mimo zainwestowanych w nią środków. Choróbska łapią, jajek znosić nie chcą albo zapatrzą się na lisa i amba fatima, była cipka i jej ni ma, co najwyżej do kebabarni poślesz truchełko – Westchnął Pan Ce. i wrócił przed monitory komputerów, które pokazywały kurniki na całym świecie.
No jakim słowem by tego arbuzowego zwyrodnialca określić? – Wpatrywał się tępo, co jest jedynie określeniem używanym powszechnie i nie wzmiankuje o inteligencji prywatnej Pana Ce., w maszynę do pisania z czechosłowackim jeszcze alfabetem.
****
„Mówcie mi Staszek”, wybitny prawnik polski, i to podwójnie, bo z samiuśkiej Warszawy, siedział w swym biurze w mobilnym baraku na Ślużewcu i czekał na klientów. Drugi rok czekał i broda mu w tym czasie urosła długa jak lista jego długów i tytułów Arsenalu w ostatnich latach, był bowiem także Staszek, a może tylko między innymi, wielkim fanem londyńskich Kanonierów, co samo z siebie świadczyło o jego możliwościach. Zawodowych.
Wczoraj się jednak zgłosiła pierwsza od dawna grupa klientów, z pozwem zbiorowym, i Staszek już rozmyślał co kupi za otrzymana zaliczkę. Buty jakieś lepsze, bo nie przystoi dłużej tak w sandałach popylać po świecie i udawać Sokratesa, togę trzeba oddać do prania, bo po trzech latach w szafie na pewno zatęchła, i może jeszcze – rozmarzył się – starczy na pęto kiełbasy, choćby i śląskiej.
Przypomniało mu to, że miał poczynić notatki do sprawy. I zaczął spisywać dzieje R., Pana Ce. i niezwykle bladego młodzieńca w wieku średnim, któremu nie tylko wydaje się, że jest nadal młody, ale i że rymuje na poziomie, dajmy na to, rapera Łony. To nie będzie łatwa sprawa, Staszek wiedział to od razu, ale wizja skwierczącej, na grillu z maski poloneza, śląskiej dodawała mu sił.
****
Autor, syn Reinholda, w tym czasie absolutnie nie miał czasu na zajmowanie się tymi wszystkimi bzdurami, leżał albowiem sobie na łóżeczku jak Złotowłosa i wpatrywał się w te fragmenty sufitu, które spartaczył rok wcześniej. I wszystko go bolało.
Ale ten czas zapierdala, pomyślał nieelegancko, a ja się w ogóle nie rozwijam literacko. Wszystko przez tych bohaterów, a jak się ma miękkie serce, to trzeba mieć twardą, no przynajmniej tłustą, poprawił sam siebie syn Reinholda, dupkę.
To się nadaje do sądu, ten paszkwil, szanowny autorze
PolubieniePolubienie