Lampa

Zawieszałem lampkę i myślałem jak niszczy nas wszystkich toksyczna kobiecość podpowiadająca mojej żonie słowa – twój ojciec i mój ojciec robią takie rzeczy! Pewnie się naczytała w Vogue psychotestów albo w tej gazetce z Rossmanna, co to ją ostatnio przeglądałem w kiblu, bo tak mnie przypiliło po ostrym w cieście, że nie zdążyłem nawet z półki ściągnąć ostatniego Vargi, by się nacieszyć płynną frazą najwybitniejszego polsko-węgierskiego pisarza, zresztą nie tylko słowa płynęły we mnie jak Wisła pod Płockiem w tamtym akurat momencie. Czy to ja chciałem zmieniać tę lampę? Oczywiście że nie, poprzednia była dobra, co z tego że jeszcze z bloków, razem z rodzicami staliśmy przed meblowym dwa dni, tato to nawet spał na łóżku i polewał ekspedientce, szczęśliwie lato było, to się tylko przeziębił, ja złapałem anginę, i dwa tygodnie wakacji spędziłem w łóżku, zamiast nad rzeką. Która wtedy, nie to co dziś, była czysta jak Marysia od Nowaków przed ósmą klasą. Ta, co to pończochach chodziła, zawsze miała gumę do żucia z peweksu i słuchała Depeszów.

I ona mi teraz, małżonka, nie Marysia, mówi: Ej Marcin, nie mogę już patrzeć na ten lampion paskudny albo ona ta lampa albo ja, i się nawet przez moment zastanawiałem, ale tak już mam, że jestem zdecydowanie zbyt dobry dla ludzi, łatwo się przywiązuję i w końcu zacząłem odkręcać żyrandol. I jak mnie nie jebnie prądem, bo właśnie i mój stary, i jej tatuś, zrobili tę rzecz, i tak podłączyli kable, że przebicie idzie poza masą, a spawów tyle w końcu naciepali, że cud, że nam się sufit od tego wszystkiego nie zapalił. Aż się spociłem, bo kasetony mam styropianowe i byłoby z tego wielkie nieszczęście i żaden ubezpieczyciel by mi potem za remont nie zwrócił.

Trzymałem wiertarkę, a pył z kruszonego żelbetonu sypał mi się na twarz jak lawina w Appalachach. I choć jestem z grubsza niewierzący, modliłem się w myślach, by się do sąsiadów nie przewiercić, bo nie przepadam za tym grubianinem, co mieszka nade mną z tą swoją rozwódką z sekretariatu. Ostatnio postawił samochód na moim miejscu do parkowania, a kiedy następnego dnia grzecznie zwróciłem mu sąsiedzką uwagę, wydarł mordę, że jest adwokatem i żebym nawet nie próbował go pouczać. No to ja krzyczę do niego, że jak mieszka w takim miejscu, to jest dupa, nie mecenas, i niech się albo wyprowadzi albo spierdala z tym swoim lexusem, najlepiej do Warszawy albo Radomia. Najśmieszniejsze, że dwa dni później zapukał do mnie na pewnym portalu społecznościowym, a ja tego debila wpuściłem i mam ubaw po pachy.

Żeby się zapaliło, światło, bo kable idą pod listwami, a jak znowu je będę musiał montować, to mię chyba coś zaleje, i nie będzie to jak w tym świńskim dowcipie, tylko płacz i zgrzytanie zębów, pot łzy krew, i jeszcze na dodatek nie będę tych wszystkich reklam Rossmanna oglądać przecież przy świeczkach, nie w XXI wieku, kiedy nawet na Saharze beduini maja internet, a ja co jak król Świętopełk na Mazowszu w średniowieczu, mam się nacieszyć kominkiem i kostkami niewiast spod kuchennego fartucha wystającymi? Kiedy dwa kliknięcia i znowu jesteś młody, możesz oglądać, co tylko ci się zamarzy. I to nawet bez karty kredytowej. Nosz mać, gdzie dałem pieruński śrubokręt?

Kochanie, a nie widziałaś może tego takiego krzyżaka?

Tylko polskiej literatury troch żal

– Witaj, Mistrzu – Ku memu zdziwieniu na tarasie ośrodka kempingowego w T. spostrzegłem N., obiecującego niegdyś młodego prozaika, obecnie nieuchronnie zmierzającego się w późny wiek średni. Mimo upału siedział w sztruksowej marynarce, a zachodni wiatr rozwiewał jego długie włosy, z których był słynny i tak dumny, że nie przycinał od pół wieku. Przy lepszej pogodzie wszystkie trzy zwieszały się elegancko i opadały na barki mężczyzny.

– A to pan – Westchnął. – Andrzej prawda?

Mam na imię trochę inaczej, jednak ucieszyłem się, że rozpoznała mnie taka sława.

– Zdrowo wyglądasz, Mistrzu – Ośmieliłem się skomentować wygląd prozaika. Rzeczona marynarka zwisała jak na strachu na wróble, podgardle przywoływało dalekie wspomnienie świątecznego indyka z czasów dzieciństwa, kiedy wszystko nie było może i zdrowsze, ale na pewno większe.

I smaczniejsze.

– To z brzucha – Odpowiedział Mistrz. – Rozregulował się. – Zamyślił się i dopowiedział – Tego twórcę zaszczuto!

Rzeczywiście, teraz wydało mi się to dziwne. Przed Mistrzem stała tylko woda, i to niegazowana, a była już dziesiąta rano. Niegdyś był znany ze smakowitego bon motu, o ile dobrze pamiętam brzmiał on jakoś tak: „Kiedy słyszę kultura, otwieram Tyskie” i starał się żyć zgodnie z tą myślą. Smutno mi się zrobiło, i odważyłem się dopowiedzieć :

– Polityka?

– Gdzież tam. Protestuję! Paskudna to władza i tak dalej, i zawsze stypendium jakieś wpadnie.

– To pewnie dzieci? – Mistrz posiadał siedmioro pociech z różnych związków, z tego ani jedno w pełni jego i zbliżały się one wszystkie jakoś do wieku studenckiego. A to kosztuje.

– Nienawidzą mnie. Nihil novi, człowieku… – Zbył me domysły wzruszeniem ramion. Sztruks zatańczył jak striptizerka w pełnym menadżerów średniego szczebla klubie.

– No to baby – Teraz już byłem pewien swego! W środowisku krążyły prawdziwe legendy o jurności mego rozmówcy. Zwłaszcza o burmistrzowej w M., miasteczku w Polsce tak bardziej środkowej, która po odczycie w miejscowym domu kultury, lat kilka temu, tak długo ujeżdżała ogiera, że biedak po prostu padł. I trzeba było nocą wzywać stajennych.

– Gdzież tam, panie kolego – Prychnął z niedowierzania nad moją głupotą. – Jak majtki zmieniasz co drugi dzień, to same przyłażą.

– No więc co? – Zapytałem po chwili milczącej refleksji nad moimi higienicznymi błędami.

– Bohaterowie! Bydlaki jedne!!! – I zaklął pod nosem — Spać nie dają, z każdego kąta wyłażą i żądają atencji. Albo tantiemów. Jeden, wcale nie taki najgorszy, mnie ostatnio pobił. Wstyd było wzywać pogotowie, ale powiedziałem, ze ze schodów spadłem i pewnie nawet nie uwierzyli, ale wpisali. Do akt. O, tu miałem takiego sińca!

I zaczął podwijać rękaw, chyba lewy, swej hiobowej marynarki. A ja nie pierwszy raz poczułem ulgę, że nigdy mnie nie wydano, bo pewnie nie tylko podatki albo służby by mnie dojechały i dobiły, ale najzwyczajniej zwariowałbym z tego wszystkiego i zamieszkał w Toszku, skąd co prawda pochodzi żydowska odnoga mej rodziny, ale jednak to by był rodzaj życiowej i artystycznej przesady. Tylko polskiej literatury troch żal.

Nigdy nie była szczególnie bogata w talenty nieobciążone kulturowymi przesądami klasowymi.

Cipki

Lata 90. to była dekada, w której wszyscy mieliśmy pod górkę do szkoły, wilki wyły podczas prawdziwych zim, a nie tego cieplactwa, co jest teraz, człowiek ze znajomością angielskiego był bogiem, ludzie zaradni tworzyli podwaliny swych przyszłych fortun oraz doktoratów honoris causa. Dzisiejsi młodzi politycy prawicy chodzili w glanach i flajersach. Do gejowskich klubów.

Pan Ce., wówczas młodociany, efeb z włosami do ramion, co nie mogło ukryć zaczątków przyszłej łysinki, także rozpoczynał swą działalność gospodarczą i w związku z tym był wnikliwym czytelnikiem miejscowej odnogi najstraszniejszej wówczas gazety codziennej. Szybko przerzucał strony biznesowe, DoWJonesy i Aksy i skupiał się na stronach ogłoszeń lokalnych. Tego dnia jego wzrok przyciągnął anons następującej treści:

CCCipki TANIO

oraz podany numer telefonu. Pan Ce., młody wówczas efeb, przypominamy!, zapukał do drzwi Pana Andrzeja, sąsiada z esbecką przeszłością, który się rozpił w nowych czasach, jednak z przeszłości pozostały mu w mieszkaniu teczki, broń służbowa oraz telefon (nikt wtedy nie mówił stacjonarny) i Pan Ce., wręczywszy gospodarzowi butelkę denaturatu, wstukał tych kilka cyferek.

Dwie godziny później pukał już do drzwi w szarym bloku z ery wczesnego Gierka. Otworzył sympatyczny wąsacz wieku średniego, w kapciuszkach, skórzanej kurtce i z nieodłączną pedałówką w ręku. Ot, typowy biznesmen tamtych czasów. Z lokalu unosił się kokoci rozgardiasz oraz specyficzna woń, znana zaskakująco wielu mężczyznom, zwłaszcza konserwatywnym.

– Patrzcie dziewczyny, świeżynka! – Zachichotał gospodarz widząc Pana Ce. – Zajmiemy się z całą naszą miłością. Tylko proszę nie używać ręczniczka, jeśli naprawdę nie będzie trzeba.

Pan Ce., nadal o urodzie młodocianego efeba – trzeba o tym koniecznie pamiętać, zapłonął czerwienią. Powoli docierało do niego do jakiego strasznego nieporozumienia tu doszło. Z drugiego pokoju dobiegał nieśmiertelnego szlagier szkolnych potańcówek Nic nie boli tak jak rzyć.

Pan Ce. musiał zjeść to jajeczko.

Koty

Na dorocznym zjeździe pisarzy polskich humory dopisywały, był to kolejny rok w którym sprzedaż rosła w górę, pojawiały się nowe talenty, a starzy uznani autorzy opływali w dostatki. Zasiadali z przodu sali, a tu, gdzie ja dostałem miejsce, pośród blogerów i pomniejszych grafomanów, morale było tylko nieznacznie gorsze i zależało od tego, co kto załapał przy szwedzkim, czy bardziej – polskim, stole. Gdzieś pośrodku zauważyłem Łukasza Hassliebe, nawet przyjaźnie machnąłem głową na powitanie, ale widocznie mnie nie rozpoznał.

Wtedy zaczęły się przemówienia i pierwsze trzy wykłady przespałem, przeszłość literatury polskiej byłą marna, ale teraz, wspólnymi siłami, dążymy ku lepszym orbitom. Albo wyższym, nigdy nie rozumiałem za bardzo tej biol-chemicznej przenośni. Czwarty okazał się jednak skandalicznym atakiem:

„… i wtedy tenże Autor, pomniejszy rangą i początkujący, choć absolutnie niemłody, zdradził publicznie, że każda literatura traktuje o kotach!

– Hańba!

– Obwiesić obwiesia!

– Zdrada, po trzykroć zdrada!

– W imię wielokropka…”

Uff.

Drzemka popołudniowa nieodmiennie wzbudza we mnie koszmary. Umyłem szybko zęby i poszedłem zakurzyć na balkon. Na dole Asia czochrała dwiema łapkami Cmelaka, a ten, było słychać i cztery pietra wyżej, aż pomrukiwał z zadowolenia. Ogarek, jak to on, gdzieś się szwendał, pewnie koło hasioka, zawsze ciekaw, obieżyświat jeden. Zdawało mi się, że przyuważyłem i Postmortema, ale ze wszystkich podwórkowych kotów najbardziej nie podobny do nikogo, mogłem się pomylić. I jeszcze ta znajda, podobno z Myszkowa, co…