– Witaj, Mistrzu – Ku memu zdziwieniu na tarasie ośrodka kempingowego w T. spostrzegłem N., obiecującego niegdyś młodego prozaika, obecnie nieuchronnie zmierzającego się w późny wiek średni. Mimo upału siedział w sztruksowej marynarce, a zachodni wiatr rozwiewał jego długie włosy, z których był słynny i tak dumny, że nie przycinał od pół wieku. Przy lepszej pogodzie wszystkie trzy zwieszały się elegancko i opadały na barki mężczyzny.
– A to pan – Westchnął. – Andrzej prawda?
Mam na imię trochę inaczej, jednak ucieszyłem się, że rozpoznała mnie taka sława.
– Zdrowo wyglądasz, Mistrzu – Ośmieliłem się skomentować wygląd prozaika. Rzeczona marynarka zwisała jak na strachu na wróble, podgardle przywoływało dalekie wspomnienie świątecznego indyka z czasów dzieciństwa, kiedy wszystko nie było może i zdrowsze, ale na pewno większe.
I smaczniejsze.
– To z brzucha – Odpowiedział Mistrz. – Rozregulował się. – Zamyślił się i dopowiedział – Tego twórcę zaszczuto!
Rzeczywiście, teraz wydało mi się to dziwne. Przed Mistrzem stała tylko woda, i to niegazowana, a była już dziesiąta rano. Niegdyś był znany ze smakowitego bon motu, o ile dobrze pamiętam brzmiał on jakoś tak: „Kiedy słyszę kultura, otwieram Tyskie” i starał się żyć zgodnie z tą myślą. Smutno mi się zrobiło, i odważyłem się dopowiedzieć :
– Polityka?
– Gdzież tam. Protestuję! Paskudna to władza i tak dalej, i zawsze stypendium jakieś wpadnie.
– To pewnie dzieci? – Mistrz posiadał siedmioro pociech z różnych związków, z tego ani jedno w pełni jego i zbliżały się one wszystkie jakoś do wieku studenckiego. A to kosztuje.
– Nienawidzą mnie. Nihil novi, człowieku… – Zbył me domysły wzruszeniem ramion. Sztruks zatańczył jak striptizerka w pełnym menadżerów średniego szczebla klubie.
– No to baby – Teraz już byłem pewien swego! W środowisku krążyły prawdziwe legendy o jurności mego rozmówcy. Zwłaszcza o burmistrzowej w M., miasteczku w Polsce tak bardziej środkowej, która po odczycie w miejscowym domu kultury, lat kilka temu, tak długo ujeżdżała ogiera, że biedak po prostu padł. I trzeba było nocą wzywać stajennych.
– Gdzież tam, panie kolego – Prychnął z niedowierzania nad moją głupotą. – Jak majtki zmieniasz co drugi dzień, to same przyłażą.
– No więc co? – Zapytałem po chwili milczącej refleksji nad moimi higienicznymi błędami.
– Bohaterowie! Bydlaki jedne!!! – I zaklął pod nosem — Spać nie dają, z każdego kąta wyłażą i żądają atencji. Albo tantiemów. Jeden, wcale nie taki najgorszy, mnie ostatnio pobił. Wstyd było wzywać pogotowie, ale powiedziałem, ze ze schodów spadłem i pewnie nawet nie uwierzyli, ale wpisali. Do akt. O, tu miałem takiego sińca!
I zaczął podwijać rękaw, chyba lewy, swej hiobowej marynarki. A ja nie pierwszy raz poczułem ulgę, że nigdy mnie nie wydano, bo pewnie nie tylko podatki albo służby by mnie dojechały i dobiły, ale najzwyczajniej zwariowałbym z tego wszystkiego i zamieszkał w Toszku, skąd co prawda pochodzi żydowska odnoga mej rodziny, ale jednak to by był rodzaj życiowej i artystycznej przesady. Tylko polskiej literatury troch żal.
Nigdy nie była szczególnie bogata w talenty nieobciążone kulturowymi przesądami klasowymi.
Jak w sztruksowej marynarce, i z wątrobą do przeszczepu, to na pewno wybitny pisasz.
PolubieniePolubione przez 1 osoba