Prawda, kierowniczko?

Antyterroryści ustawiali się na schodach. Prokurator czekał na ostateczne potwierdzenie i sygnał dany z góry. W powietrzu czuć było nie tylko dezodoranty męskie marki Pollena 2020, ale i wibrujący w tej męskiej atmosferze testosteron. Byczki z oddziału regulowały oddech przed akcją, zza podwójnych kominiarek było słychać szczęk zębów, leczone w najlepszych miejscowych i warszawskich klinikach stomatologicznych trzonowce odbijały się od siebie. Nokia zawibrowała, prokurator odczytał esemesa.

– Idziemy!

***

– Czy czeka nas bryndza na rynku jaja? – Mężczyzna w dużym pokoju, tu nazywanym oczywiście salonem, teatralnie rozłożył ręce, zarzucił imponującą fryzurą w stylu Wodeckiego i kontynuował perorę.

– Autentycznie osobiście uważałbym, że nie jest to nieuniknione, aczkolwiek nie zaraz wielce możliwe, tak sądzę. Nie mnie to cenić bardziej niż spokój ducha, który każdemu z nas jest wielce przyobiecany po wypełnieniu obowiązków międzyludzkich, a nawet międzygatunkowych, wskazuję tu wielkim paluchem lewym nogi mej prawej na przypadki pożycia zgodnego kury z kotem, czy też nawet z człowiekiem w stadle zgodnym oraz ani chybi pospólnym, w jednym kurniku. I bez świń mi tu, to związki bywały platoniczne, ku niczemu zdrożnemu nie dochodziło, bo też dochodzić nie mogło!

Z kuchni wychynął drugi mężczyzna, w kapelutku, o zgranych nóżkach, i podał Prokuratorowi filiżankę z kawą, taką maluteńką i przepraszał, że nie po polsku, ale on nie ma szklanek ani koszyczków, nie przywiózł z rodzinnego Wałbrzycha. Drugi typ kontynuował swą tyradę i aż piękny był w swym zadufaniu:

– Powiedzmy wiec, że był kiedyś Pisasz, zwany też Ałtorem. Nie żeby jakiś tam od razu wybitny, ani nawet wypitny, bo ponoć, a fe!, abstynent, a przecież od stulecia wiadomo, że jak twórca ma być Twórcą przez duże Pe., to powinien absyntować aż do łydek odarcia ze skóry, wróćmy jednakże do tematu, Pisasz był jaki każdy dobrze albo i niedobrze widział, ale był i co lepsze pomysły oraz frazy podkradał innym, a najczęściej mła i się potem dziwował wielce, że jest nieczytany poza wielkim wybuchem, taki to był obibok i skrytopisarzożerca, ale ogólnie dobry chłopak, choć niestety hanys. A hanysy som jakie są każdy wie, chachory i lebry, dupy rzyciowe ogólnie.

Drugi mężczyzna ściągnął kapelutka i częstował jakimś tutejszym ciastem, przepraszając że nie kremówka albo wuzetka.

– I temuż to Pisaszowi się wydawało, że nas pisze i pozwalaliśmy mu trwać pospólnie w tym błędnym urojeniu, choć prawda była gdzieś tam… Czymże jest pisarz bez swych bohaterów? A jakie to były postacie, ja to nawet wszystkiego w tym miejscu nie zmieszczę, bo trzeba mi się spieszyć jak z budową mostu pod autostradą, co to ten most wieczorem jest, w nocy go nie ma, a rano znowu jest i każden może jechać do pracy metrem i nawet nie wie, że okresowo tego mostu w nocy nie było, a teraz jest. I tak to było z Pisarzem, tylko odwrotnie, kędyś był, a teraz go nie ma. I nie będę mówić tutaj, kto winien jest takiemu to stanowi rzeki z Pisaszem, tylko kto być winien powinien być, prawda kierowniczko?

****

– Na ziemie! Na glebę, ale już! – Dowodzący akcją podkomisarz Wrzesiński pierwszy wpadł do pomieszczenia. Do męskich woni dołączyła kolejna, rozgrzanego, roztopionego metalu. Ani zamek z szyfrem, ani pancerne drzwi nie ochroniły urzędnika wewnątrz przed Narodową Interwencją.

Prokurator nie spieszył się z wejściem. Obciągnął garnitur, włosy przeczesał grzebieniem, który otrzymał na osiemnaste urodziny i dopiero wtedy dostojnie wkroczył do legendarnego gabinetu. Zbrodniarz, w samej piżamie, leżał skuty na szaroburej wykładzinie.

– Witam pana kolegę, Sondzio – prokurator naprawdę nie czuł osobistej satysfakcji, jedynie radość z dobrze wykonanego obowiązku. Przez chwilę wydawało mu się, że słyszy jakieś hałasy ze sterty urzędowych papierzysk w kącie, ale zajmie się tym później. – Witam w moim nowym gabinecie, panie kolego.

Dzyndzel

– Tata, a dlaczego Marcin ma takie śmieszne coś?

– Gdzie, kochanie?

– Z przodu?

– Ach, nie wiem, pewnie jakieś nowe spodnie.

– Tata, ale ja wiem, co to są spodnie – Mała przewróciła oczyskami. – Ja mówię o tym, co pod! Marcin pokazał…

Przełom w śledztwie, jak to najczęściej bywa, nastąpił niespodziewanie. Prokurator akurat odbierał córkę z przedszkola, w tym tygodniu liczba zgonów wynosiła mniej niż 100, to pozostawały otwarte. W 15 roku trwania pandemia w Polsce była pod pełną kontrolą, Polacy zgodnie ze swoim duchem narodowym przystosowali się do życiowych niedogodności z uśmiechem i pogodą ducha. Nigdy nie było innego tak dzielnego narodu, i tak podle poszkodowanego przez kraje ościenne, w dziejach świata. Zawibrowała licencyjna nokia i prokurator mógł, ku swej uldze, przerwać rozmowę z córką.

– Co tam Jurek? – Dzwonił zaprzyjaźniony laborant z komendy wojewódzkiej.

-Wiesz, ja się tak bliżej przyjrzałem tym żelkom, co to mi pokazałeś i rzeczywiście wyszły ciekawe rzeczy. Złote misie, zwyczajna czarna lukrecja, kilka sztuk Colorado i nawet Tropicana. Ktoś tu naprawdę zaszalał. Ale wiesz, jedne były inne i dopiero dzięki moim własnym osobistym kanałom udało mi się odkryć, co to takiego. Specjalna seria olęderska z zeszłego roku, wypuszczona na Dzień Eutanazacji.

– Przepraszam, coś mi przerywa. Martuś, bądź grzeczna! Niderlandy mówisz?

-Tak, i to raczej olęderskie. Bankowo.

– Dzięki, jak wpadnę, to się odwdzięczę. Siema!

Marta stała z zaciśniętymi piąstkami i wpatrywała się poważnie w swojego ojca.

– Tata, to o co chodzi z tym dzyndzlem?

***

Prokurator szedł wtopiony w tłum kibiców Narodowej Reprezentacji w łucznictwie klasycznym i ciekawie rozglądał się wokół. Maszerujących równym krokiem Polaków mijały karetki eutanazacyjne, na każdym roku stała budka pedofilska z nieodłącznym minaretem, język arabski wypierał stare germańskie narzecze. O Flandrio! Jak nisko upadłaś od czasów swej świetności, kiedy to w późnym średniowieczu byłaś ostoją, matką i nadzieją chrześcijańskiej Europy.

Jego wydział w życiu nie sfinansowałby prokuratorowi wyjazdu na Zachód, dewizy zdradzieckiego eurolandu były zbyt cenne by marnować je na krajowe dochodzenie, nawet w sprawie zabójstwa. W całą rzecz wmieszał się jednak kontrwywiad, prokurator wyczuwał sekretną inspirację Sondziego zresztą, i tak to po raz drugi w życiu znalazł się na Zachodzie. Dwadzieścia lat temu był w Dreźnie, z Erasmusa, ale nie bardzo mu się podobało. Używki nie pomagały w seksie, ujmijmy to tak, a rozbuchane zapowiedzi mocno mijały się z rzeczywistością.

Prokurator miał działać pod przykrywką. W pewnej chwili oderwał się od grupy kibicowskiej, przeszedł jedną bramę, potem drugą, fantazyjny zaśpiew „Polska! Biało-czerwoni” stopniowo cichł, by w końcu rozmyć się w innych dźwiękach. Podano mu adres mieszkania, miał się w nim zjawić i podać za uciekiniera z Najjaśniejszej IV Rzeczypospolitej, to w Hadze znalazła swą siedzibę polska sekcja Lewackiej Europy, tylko teoretycznie pozarządowej organizacji próbującej rozbić porządek Trójmorza, a niejaki Ogarek Szwendałowski (czy to jest polskie nazwisko?) był jej szefem.

Zapukał ustalonym szyfrem, pchnął drzwi, było otwarte i wszedł do dużego przedpokoju. Leżała w nim pełnowymiarowa, ośmioosobowa, olimpijska łódź wioślarska. Kiedy już oswoił się z widokiem, a jego wzrok przyzwyczaił się do światła, dostrzegł najlepszą bohaterkę w wejściu do salonu:

– Witaj prokuratorze. Musimy porozmawiać. O pewnym dzyndzlu. Čmelák, objaśnij pana…

Europa

Prokurator kończył drugie danie w Barze Narodowym Polska i podziwiał odwieczną zmyślność narodu polskiego, która tym razem objawiała się tym, że kierownictwo zakładu nadal używało starych talerzy i sztućców z wygrawerowanym napisem z poprzednią nazwą, a jedynie do każdego dania dodawało druk ulotny o zdradzie europejskiej z roku 2021 i krachu cywilizacji zachodniej. Było to zgodne z przepisami ustawy, choć niekoniecznie z jej duchem, czytał ostatnio artykuł w tym temacie w Juryście Polskim i nawet planował wysłać redaktorowi Kralce małą polemikę. Ze smakiem dojadł naleśniki z serem, popił kompotem – dziś był truskawkowy, jego ulubiony – i zaczął przeglądać poczynione notatki.

Śledztwo rozwijało się powoli. Nie, to eufemizm, dochodzenie utknęło w miejscu, odważył się przyznać sam przed sobą. Dopiero co był na bazarku na placu Miarki i dopytywał tamtejszych sprzedawców o żelki, które, jak prawie wszystko z Zachodu, były towarem deficytowym, ale nie z powodu sankcji gospodarczych, a dzięki duchowi narodowemu naszego narodu, które nie ulęknie przed wrogiem, zeznawali jeden z drugim. Dopiero kiedy przycisnął pana Włodka, ten niechętnie opowiedział, że czasem się trafi jedna lub dwie paczki Haribo, ale w jakich cenach, panie, drożej niż złote u numizmatyka za rogiem!

„Skąd trupek miał haribo? Kto mógł dysponować kilogramami żelków?” – napisał w notesie i podkreślił trzykrotnie, kiedy usłyszał tubalny, ani sympatyczny, ani niesympatyczny głos:

– Mogę się przysiąść, panie kolego?

Elegancki mężczyzna postawił talerz z ogórkową, rozsiadł się na krześle i rozpoczął konsumpcję. Prokurator poczuł, że się poci, była to instynktowna reakcja organizmu, tak sobie mówił, a nie dowód ogarniającej go paniki.

– Pan pracuje w wydziale 7a/966/V prawda? W tym budynku za policją, jeśli się nie mylę?

Sondzia na chwilę podniósł wzrok znad talerza. Jego oczy, niby tak zwyczajne, tchnęły jakąś nadzwyczajną siłą woli. Legendarny w pewnych kręgach śląski prawnik przetrwał każdą władzę i niemal od półwiecza wydawał wyroki zgodne z interesem Rzeczypospolitej. Ciężko wywalczoną pozycję zawdzięczał jedynie sobie, choć nieufni, może tylko lepiej poinformowani, sugerowali, że kryje się za tym wszystkim cuś dziwnego.

Prawie nigdy nie wychodził ze swego gabinetu i prokurator widział go dotychczas tylko raz. Kiedy podlewał fikusa na korytarzu.

– Słyszałem, że nowe śledztwo się trochę wlecze? Zero punktów zaczepienia? Chodzi mi o sprawę, jak ją nazwaliście? Pisasza? Co za żartownisie w tej komendzie wojewódzkiej!

Prokurator zbladł.

– Ale powiem panu, oczywiście w zaufaniu, że kiedyś to byli pisarze, nie to co teraz. Pamiętam spory o nowe książki, genialne recenzje Masłonia demaskujące każdorazowo antypolskie spiski, a jak za starej Polski Tokarczuk dostała nobla, to niemal rząd upadł. Tak było, nie kłamię. Ten zabity to żaden pisarz po prawdzie był, publikował tylko w internecie, jeszcze przed POLsiecią, i miał co najwyżej dwunastu czytelników, prawda? – Sondzia tokował nieprzerwanie, a prokurator gorączkowo zastanawiał się, skąd ten stary satyr to wszystko wie. Gdzieś musiał być przeciek. Tylko gdzie?

– Doskonała ta zupa, powinienem wpadać tu częściej. No, panie kolego powodzenia życzę! Miejmy nadzieję, że sprawa się skończy zgodnie z naszymi wspólnymi oczekiwaniami. A wtedy może się jeszcze kiedyś spotkamy, na przykłąd u mnie, w gabinecie. Cuś… robię doskonałą kawę! Do zobaczenia.

Sondzia misternie zaplątał kraciasty szal ponad kołnierzem długiego płaszcza i przykrył zaczątki, nie ukrywajmy, łysinki budrysówką.

– Do widzenia – Zdołał wyjąkać prokurator i machinalnie zaczął zbierać talerze. Swoje i współbiesiadnika. Dziwna to była wizyta i instynkt mówił mu, że raczej absolutnie nieprzypadkowa.

Opcjonalnie Patron

Mieszkanie trupka było bardzo zwyczajne. Stareńka wykładzina, wielkie szafy sprzed pół wieku, jedna czy dwie wersalki. Telewizor poprzedniej generacji. Jedyne co zwracało uwagę, to zegar na ścianie. Prokurator, wielki miłośnik starożytnych sposobów mierzenia czasu, od razu poznał autentycznego Gustava Beckera. Z wyłamaną szybką i bez kluczyka do nakręcania nadal był piękny.

Jedna półka książek dla dzieci, jedna prozy światowej i trochę polskiej literatury sprzed ćwierćwiecza. Nie znał ani jednego nazwiska. Na biurku maszyna do pisania. Próbował wcześniej włączyć stareńki stacjonarny komputer, ale ten tylko zarzęził i korki poszły się kochać. Trzeba będzie dać informatykom do zbadania. Sąsiedzi też nie mieli zbyt wiele do powiedzenia o trupku. Spokojny człowiek, zawsze się kłaniał. Miły, uczynny. Choć czasem, dodawali szeptem i rozglądając się wokół, sprawiał wrażenie zaszczutego. Takie czasy mamy, panie władzo.

No, ale te teczki. Już miał wychodzić, kiedy je znalazł. Leżały pod łóżkiem, może nie ukryte, ale na pewno nie miał ich widzieć każdy. Asia A+, Ogarek Mocne B, Pan Ce. ???. odczytywał z kolejnych okładek i już był pewien, że trafił na ślad tajnej organizacji, nie wiedział tylko czy prodemokratycznej czy ślązakistowskiej, kiedy rozsupłał się sznurek jednej z nich i wypadły pożółkłe kartki. Druk maszynowy, podkreślony w kilku miejscach kolorowym flamastrem. Zabrząkała służbowa komórka, spojrzał na ekran. Aspirant Polak.

– Ustaliliśmy, panie prokuratorze, że brat trupka mieszka w Rajchu. Niemczech znaczy się! Od dwudziestu lat i bardzo nie podoba mu się nasz rząd oraz zalecenia pandemiczne. To chyba ważne?

– Zobaczymy. Dziękuję aspirancie. Jak coś jeszcze znajdziecie, to dajcie od razu znać. Ale na Boga, trochę szacunku, to był człowiek!

– Zaraz tam człowiek, panie prokuratorze. To się dopiero ustali. – Zakończył aspirant Polak zmęczonym głosem weterana. Kiedyś miał na nazwisko Poloczek, przypomniał sobie prokurator. W 20 roku pracował w Warszawie.

Wrócił do przeglądania papierów. Ta teczka nazywała się „Opcjonalnie Patron” i prokurator próbował podążać za meandrami myśli trupka.

Bohater drugiej klasy [podkreślone]. Przydatny w tle. Efekt komiczny: materac, ponton albo tratwa. Uda! [podkreślone dwa razy] czarny płaszcz. BEZ WŁAŚCIWOŚCI. najczęściej występuje z >>>>>Paczkoski. Gdzieś znad Wisły? często marudny, głodny. Resztę trzeba wymyślić. Trudno.

Albo to jakiś tajny szyfr albo zapiski wariata. Resztę obejrzy w biurze. Kiedy już skończy Przedwojnie. Sam był zdziwiony, ale się wciągnął. Z pewnością nie była to wielka literatura, ale był w niej jakiś nerw i naiwna, niedzisiejsza wiara w słowo pisane i wielkie społeczne przełomy. Ach ci boomersi i ich złudzenia!

Żelki

– Powiedzieć ci jak zginął? – Helmut Szmidt na gazowym palniku zagotowywał kawę w półlitrowym emaliowanym garnuszku. Nie uznawał innego sposobu przyrządzania czarnej zawiesiny. Te wszystkie kawiarki, ekspresy i elektryczne czajniki są dla pedałów, powiedział kiedyś prokuratorowi. W zaufaniu, bo mamy podłe czasy, nigdy nie wiadomo, kiedy nasza cywilizacja upadnie. Palili wtedy wspólnie na dziedzińcu zakładu medycyny sądowej, on najnowszego e-papierosa z orientalnym wkładem, Szmidt eLeMy z oderwanym filtrem. W poplamionym fartuchu straszył przechodzące maszynistki wystającymi kłami. oby sztucznymi Był najlepszym patologiem w województwie.

– Nie pociągnąłby długo. Wątroba w strzępach, serce przerośnięte, stawy zwapniałe. Albo zderzył się z tirem albo uprawiał biegactwo. – Odraza malująca się na twarzy medyka była wprost komiczna. – Ale to nie to go wykończyło. Był cały zapchany żelkami. Lukrecjowymi. Organizm nie dał rady tego przerobić. Od odbytu po gardło, wszędzie lukrecja!

Kawa zaczęła kipieć. Szmidt gołymi rękami odstawił ją na stół sekcyjny, pogmerał w fartuchu i rzucił coś w kierunku prokuratora.

– Chcesz jednego?

Żelkowy misiek. Świetny żart.

***

– No panie Szołtysek jak to było z tą kontrabandą z Niemiec?

– Panie prokuratorze, ja nic nie wiem. Na zaproszenie wyjechaliśmy, mam babkę i siostrę w Bochum, pół roku czekaliśmy na paszport i dwa miesiące na wizę, wszystko opłacone, panie władzo. Babka ma już osiemdziesiąt lat i nie wiadomo, kiedy jej tam nie wykończą, na tym Zachodzie, panie prokuratorze, chcieliśmy pożegnać… te książki Twardocha to mi musieli na bank podrzucić, rewanżyści albo ślązakowcy, ja takich rzeczy nie czytuję

– Achim, no przecież ja wiem jak się nazywosz, lebrze jodyn i na kierej grubie robisz, nie fandzol mi tukej do pieruna. Albo dwa lata i to w Strzelcach, a oni tam wielkie Poloki i takich jak ty to od razu poślą do najgorszej roboty albo powiesz komu miałeś przekazać tego „Dracha”!

***

Przerwali mu to przesłuchanie w najgorszym momencie. Jeszcze chwila i wyciągnąłby z Szołtyska wszystko. No, przyciśnie go w piątek, niech ten skruszeje w celi te 48 godzin, a potem się zobaczy. Deportacja do Zagłębia i spolszczenie nazwiska? I dalej obserwować.

„Róże miłości najlepiej przyjmują się na grobach”.

Tytuł jednej z przemycanych płyt utkwił mu w pamięci i wracał w takich chwilach jak ta. Ciało nieboszczyka przyjęło komiczną formę. Zdawało się wylewać jak drożdżowe ciasto z formy zbyt długo trzymanej w piekarniku, swym ogromem obejmując prawie cały nurt rzeczki. Mężczyzna, choć nigdy nie wiedział, czy po śmierci człowiek jest nadal człowiekiem i można go nazywać dotychczasowymi terminami, leżał nagi i zdążyły się do niego dobrać pierwsze ścierowojady. Trzeba by sprawdzić, czy tylko zwierzęce.

Znajdowali się na granicy Chorzowa, Katowic i Wielkich Kochłowic. Trupka odnalazły dwie uczennice liceum, którym wuefista wyznaczył dokładną trasę biegu. Nadal rzygały w pobliskich krzakach. Ten jeden raz przynajmniej nie po jedzeniu, bo chude to było straszliwie. W poprzednim miesiącu pandemia uderzyła ze zwiększoną siłą i dzieciaki wróciły do pracy zdalnej. Trzeba będzie przesłuchać tego szkolnego hitlerka w pierwszej kolejności, zanotował sobie w pamięci.

– A to co? – Zapytał młodszego z techników. Tego takiego bardziej blondyna ze świńską szczeciną na prawie całej głowie.

– Ano książka panie prokuratorze. Leżała tam trochę dalej. – Pomachał mu znaleziskiem w foliowej torebce.

– Sprawdziliście? To zostaw.

***

– Część Teo!

Nigdy by nie przypuszczał, że akurat Adam skończy w takim miejscu. Sportowy typ, podobał się wszystkim dziewczynom, ulubieniec niezamężnych profesorek, pierwszy do wagarów i noszenia flagi na akademiach. A ukończył bibliotekoznawstwo i teraz pracował w Bibliotece Polskiej w Katowicach.

– Napijesz się czegoś? Mam herbatę – Tu ściszył głos. – Z Aldika. Ujek przysłał pakiet.

Gabinet był od podłogi po sufit zapchany książkami i innymi drukami. Na ścianie koło okna wisiał portret prezydent Szydło, tuż obok zdjęcia stuletniego Donalda Trumpa odwiedzającego Warszawę

– Hassliebe to był pisarz z końca Dyktatury. Niby lewicowiec, tak naprawdę liberał. Niezbyt popularny, niekoniecznie dobry. Zyskał sławę atakami na pierwszy rząd. Tak w ogóle to nie było nawet jego nazwisko. Od lat siedzi w Kanadzie i szczuje na naszą Polskę. Mamy kilka egzemplarzy na stanie po BŚ, oczywiście. Od dawna w magazynach, z dostępem tylko dla pracowników IPN. I to raczej tylko tych z tytułami naukowymi. To taka antyutopia, niezbyt państwowa.

Adam Kowalczyk pociągnął łyk deficytowego rooibosa. Prokurator żałował, że nie dał się skusić, ale nie chciał, by dawny szkolny kolega marnował na niego cenną torebkę naparu.

– Ale powiem ci coś ciekawego. Ten egzemplarz, co to mi go pokazałeś, wygląda na zupełnie nie czytany. Żadnych podkreśleń w tekście, zagiętych rogów, śladów palców. Na tak marnym papierze coś powinno pozostać. Tak jakby ktoś ja postawił na półce i o niej zapomniał na te piętnaście lat. Aż do teraz.

Gang staruszek

W tej kwarantannie to nawet porządni ludzie tracą resztki przyzwoitości i rozsądku, obserwuję to bez zaskoczenia, choć z ponurą jakąś satysfakcją, nie mówiąc już o nieprzyzwoitych, którzy przed niczym się nie cofną. Kolejny dowód miałem niedawno, kiedy wpadł do mnie z wizytą mój serdeczny kolega Michał, akurat on z tych porządniejszych, choć kibicuje nie temu klubowi, co powinien każdy przyzwoity człowiek, postawił halbę na bifyju, ja wyciągnąłem szolki, musztardówki, z paczek z Rajchu od dziadków jeszcze i rozpoczął traumatyczną relację, którą przedstawiam tu bez skrótów i zbędnych dalszych ceregieli:

Nie uwierzysz, bracie, jaka mnie ostatnio historia spotkała! To gorsze od posiadania 1/9 piłkarza wielkiej trzecioligowej GieKSy, czterdziestoletniego kredytu inwestycyjnego, a nawet od czyszczenia Tijusi po powrocie z bagien. I nie wiem, co mam teraz robić.

Zaczęło się od tego, że ciągle zapominam o godzinie dla seniorów i choć próbowałem wejść do sklepu na swoją gębę, za każdym razem ekspedientki, jak tu godocie: młode dziołchy, żądały ode mnie okazania dowodu i trzeba było cały koszyk rozładowywać po półkach i regałach. Czerwony robiłem się cały, a te kozy chichotały zza masek i tylko wielkie oczy widać było, i mi się jakoś smutno robiło… I czekać musiałbym do południa, a przecież czas płynie nieustępliwie w przód, nawet jeśli Einstein uważał czas za złudzenie, to zwykłemu człowiekowi płynie jednakże głównie w przód i ile w tym czasie mógłbym obejrzeć meczów Liverpoolu albo zrobić gifów z Potężnym van Dijukiem, to tylko ja mogę wiedzieć.

Zdesperowany i zły byłem, co tu ukrywać bracie, i widzę jak zza rogu macha na mnie ręka obleczona w futrzaste jakieś coś, może nawet żywe. Podchodzę, a to pani Nowakowa ubrana w szubę po mężu, topi się w niej calutka, bo to ledwie 150 centymetrów wzrostu i 40 kilogramów wagi, zapaszek, naftalina zatyka, i pani Nowakowa, co zna mnie od takiego, O! malutkiego, nachyla się do mnie konspiracyjnie:

– Michałku, to jo ci kupia tego wusztu, czy co tam potrzebujesz?

Pani Nowakowa pochodzi powiem z Piekar i choć żyje tu pół wieku, nie straciła resztek swego akcentu, mowy śląskiej, która jest najmelodyjniejszym, najpiękniejszym polskim dialektem, i kiedyś będzie blank pełnoprawnym językiem europejskim! Podkochiwałem się w niej będąc siedmiolatkiem i nigdy nie przyznałem się, że to akuratnie ja stłukłem tę szybę, kiedy biegłem jak Lato, Grzegorz po skrzydełku i już miałem dośrodkować, i piłka tak zeszła okrutnie, że pochowaliśmy się wszyscy po domach i trzeba było wysyłać Jasia, co to był najgłupszy, nie ma co ukrywać, ale i z nas najmilszy, po futbolówkę i czasem udawało się ją dostać z powrotem, choć nie od pana Nowaka, bo on był groźny typ, jeszcze przed wojną robił na Andaluzji i ino wrzeszczał na nas „bajtle pieruńskie, kaj wy do Ruchu”, choć pochodził gdzieś spod Sandomierza.

Pani Nowakowa zrobiła te zakupy i jeszcze w kilku dniach następnych. Wyciągała produkty i wiktuały z przepastnych kieszeni kożucha, z rękawa lewego, a ja się zastanawiałem z jakiego on może być mianowicie zwierza, może niedźwiedzia albo rosomaka, i akceptowałem fakt, że za każdym razem mniej reszty do mnie wracało, a zakupione towary były gorszej jakości i gramatury. Współpracę zerwałem dopiero, kiedy dowiedziałem się jak bardzo byłem wykorzystywany, bo, wyobraź sobie, w soboty godzina dla seniorów całkiem nie obowiązuje!

Pokiwałem głową w zadumie, choć w ogóle nie zdziwiła mnie ta relacja. Podłość ludzka nie zna granic, coś mógłbym o tym opowiedzieć, zwłaszcza o bo…, ale nie chciałem zawracać głowy Michałowi moimi niesprawiedliwościami, stuknęliśmy się kielonkami, popiliśmy wodą z musztardówki, bo nie był to bynajmniej koniec historii.

Nie był to bynajmniej koniec historii. Jednego dnia rozstawiam meble w mieszkaniu, skręcam jakąś komodę, ale z tych droższych, z Ikei i, co tu ukrywać, kurwuję ile wlezie, kiedy słyszę pukanie do drzwi. Pewnie sąsiad taki nieśmiały, myślę sobie, i niczego się nie obawiając, otwieram. Przede mną stoi pani Nowakowa w obstawie, dwie koleżanki równie wiekowe rozglądają się jako czujnie, i pyta pani Nowakowa:

– Moga wleźć?

I już wszystkie cztery, bo na półpiętrze ciężko dyszała jeszcze jedna, są w przedpokoju, a ja nie wiem, czy poprosić o zdjęcie butów, bo parkiet fest nowy, czy jednak nie, bo nie wiadomo aby, czy rajstopy pań mnie odwiedzających aby nie z czasów Jaruzelskiego, jeśli nie Gierka?

Co się okazało? Że w mieście każdy sklep miały obstawiony, spożywczy i monopolowy, a zwłaszcza spożywczo-monopolowy, i teraz sobie nie życzą, by nasza, powtarzam, nasza współpraca, została zakończona i albo mam korzystać ze sklepów w godzinach senioralnych albo opłacić abonament. Jeśli nie, to porozmawiamy inaczej i tu pani Wilkowa, rozpoznałem hożą trzydziestolatkę z 1980 roku w starowince za panią Nowakową, wyciągnęła najnowszy model smartfona, na oczy nigdy takiego nie widziałem i puściła film – mamy kopie Michałku, nawet nie myśl o tym, powiedziała ta wiedźma Nowakowa, kiedy już chciałem wyrwać – na którym przeróżne wiktuały z kieszeni fatalnego kożucha są przekładane do siatki materiałowej w moich rękach, bo przecież jestem bio i ekologiczny zarazem. I jeśli nasza, powtarzam, nasza współpraca zostanie zakończona, to pójdą do ministra Ziobry, a on na krzywdę ludu jest wyczulony, nie to co poprzednia władza…

I co ja mam teraz robić?

Zakończył Michał swą smutną przypowieść, a ja podszedłem do barku po prababci, otwarłem i wyciągnąłem ćwiartkę spirytusu, co to latem miała być do wiśni, ale jakoś w tym roku nie obrodziły i były bardzo drogie, to została i się tylko niepotrzebnie marnowała.

Kurhan

Wielokrotnie namawiano mnie: Jedź. Co będziesz w domu siedział? Zobaczysz kraniec cywilizacji.

Jakoś nigdy nie było mi po drodze. Dopiero w zeszłym roku, kiedy moje zdrowie, co tu wiele ukrywać!, podupadło, głównie na skutek licznych waśni z nazbyt natarczywymi czytelnikami, postanowiłem, dla poratowania, pojechać na turnus krajoznawczy tam, tak daleko na Zachód.

Mijaliśmy po drodze podupadłe miasta w których stateczne kamienice ustępowały z wolna miejsca lepiankom, a tamtejsi ludzie ze zgrozą i dziwnym pragnieniem w oczach przyglądali się naszemu konnemu autobusowi. Pilot wycieczki prosił nas wszystkich byśmy wytrzymali z grubszą potrzebą, aż przejedziemy tą smutną krainę. Tu kiedyś były Niemcy, rzucił do mikrofonu, a to resztki ich Kultur. Proszę nie rzucać zbyt wielu drobniaków na autoban!

Usiadłem na ostatnim skrawku Belgii i spojrzałem na rozpościerający się pode mną Ocean. Niegdyś tu było morze, wyczytałem w przewodniku, a potem cywilizacja o jakiej wszyscy zapomnieli, słynna ze swoich tulipanów, wiatraków i drewniaków. O nazwie nie do końca ustalonej przez naukowców, Niderlandy albo Hochland. Ostatnia z nazw wskazywałaby, że z życia czerpali pełną chochlą, aż natura dała im odpór.

Czekałem na odpływ, by moim oczom mogła się ukazać jedna z najdziwniejszych pamiątek po tej zatopionej kulturze. Zbudowano go z jakiegoś dziwacznego materiału, lekkiego w dotyku, a wytrzymałego jak stal. Nasi technicy próbują go odtworzyć, ale nie dają rady w swych kuźniach. Jest praktycznie niezniszczalny i rzeczony pomnik stoi tu od wieków, odsłaniany i zasłaniany kaprysami księżyca.

Podszedłem, straszliwie śmierdziało glonami i zdechłymi rybami, i nie mogłem się nadziwić kunsztowi rzeźbiarza, który go wykonał. Wysoki na 10 metrów stanowił mieszankę znanego w starszych kulturach wzgórza cmentarnego z tradycyjnym pomnikiem wczesnopolskim, ukazując wąsatą postać na ośle i w pasie słuckim. Ręką wskazywał w niebo, a jego twarz zastyga w niemym zachwycie na widok Księgi.

Najdziwniejsze, że opisany jest, ta pamiątka zaprzeszłej kultury wczesną formą naszego współczesnego wspólnego języka światowego. Na tablecie u dołu wyryto słowa następujące słowa:

Tu leży Bohater, co poległ w starciu z Pisaszem.

[Tablicę ufundował Ogarek]

i znacznie już mniej wprawną ręką

Ćmelaczka pomścimy NAŁ! Asia, i HKWM

Nad tekstami głowili się najlepsi światowi lingwiści i socjolodzy, dochodząc to sprzecznych wniosków. Śladów Ćmelaczka nie udało się odnaleźć, pozostaje postacią całkiem anonimową i zagubioną w pomroce dziejów. Asię część badaczy utożsamia z legendarną awanturnicą z przeszłości [Patrz: Legenda o Pyskatej ze Stroopwaflami w kulturze średnio wszeszpolskiej], transkrypcja HKWM nie udała się nikomu, choć prawdopodobnie są to pierwsze litery słów powszechnie uważanych za obraźliwe. Już wówczas byli Wandalowie!

Usiadłem więc na ostatnim skrawku Belgii i patrzyłem jak Ocean wraca po swoje. Straszliwie żałowałem, że tak mało pozostało po tych ludziach sprzed tysiąca lat. Kim byli? Jakie mieli pragnienia? O czym marzyli?

Nigdy się nie dowiemy…

Kosmiczny Kombajn pozostawał w kosmicznym dryfie

Na Medei tamtejsze nastolatki musiały spuścić trochę wodoru do baków swoich motopędów. Była to paskudna planetka w Pasie Rdzy, większość jej mieszkańców była repatriantami zza Bouga i Blady, znany gdzieniegdzie pomniejszy bóg, zwykle starał się jej unikać, ale robili najlepszy bimber na kartoflach w całej Galaktyce, to musiał przyznać. Schodził na pniu.

Radiomagnetofon wciągnął kasetę z Gangsta Paradise. Blademu nie chciało się rozmontowywać całego tego cholerstwa, zaczął więc kręcić pokrętłem i szukać odpowiedniej dla siebie stacji radiowej. New Romantic. New Rave. New Rock. New Dżerzi Połomski.

„Teksański” niemalże rozwalił stareńkie głośniki ursusa de lux. Zabrzmiał z całą mocą w kabinie z miejscem sypialnym i specjalnymi schowkami na kontrabandę. Fala akustyczna uszkodziła kilka pułapek na rekieterów i nazbyt nachalnych celników.

„Oto najnowsza piosenka zespołu Hey! Mało znanej grupy z…” – Jąkający się spiker radiowy coś nadawał dalej, ale Blady był już duchem na macierzystych Wielkich Preriach.

Dobrze się żyło, choć biednie. Gdyby nie pradziadkowie, to w lutym by nie było czego do garnków włożyć, pochowani pod progiem nadal przynosili całej rodzinie wymierny zysk w postaci państwowej emerytury. We wszystkich okolicznych wioskach takich starzyków było na pęczki i nawet National Geographic chciał zrobić o tym reportaż, no ale cała ekipa zniknęła zaraz na pierwszej miedzy. Albo wielka wiosenna tradycja polowania na pierwszych metaluchów, kiedy tylko te zabawne stwory wyjdą spod śniegów!

Prawdziwe święto jednak było, kiedy do wioski przyjeżdżał ktoś z zagranicy z podarkami, jakiś dawno zapomniany krewniak, co to nagle zatęsknił za ziemią praojców i obładowany dobrem zdobycznym stawał przed piecem i wszyscy całowali go w rękę, padając uprzednio na kolana i chytrze spoglądając na wory z darami. A jak taki przyjechał zza Wielkiej Wody, z tajemniczej krainy zwanej Juesej, to impreza mogła trwać i dwa tygodnie.

Raz, przypomniał sobie Blady, przyjechał kuzyn, co to był soldżerem US Army i ten to dopiero nawiózł cudów. Najnowsze płyty Kanye’go Westa! Plakat wyborczy republikanów z Donaldem Trumpem! Przepoconą koszulkę koszykarską LeBrona jeszcze z Miami. Był to kuzyn autentycznie dorodny, wykarmiony na amerykańskiej kukurydzy i genetycznej soi, zaprawiony w licznych bojach z Latynosami i przykro to wyznać, ale traktował Bladego, będącego w wieku chrystusowym, dość protekcjonalnie, smarkacz jeden!

Blady nawet obmyślał, czy nie zmieściłby się kuzyn w tym dole, co to go całą wioska wykopali na jesienne marsze metaluchów po równinach, acz nastąpił wielki przełom. Kuzyn, weteran z Afganistanu – ponoć są i takie państwa na świecie, dziwował się Blady – fajkę z kukurydzy chętnie zapalił, ale wrzucił do niej jakieś swoje zielsko zamiast od wieków szanowanej w tych okolicach suszonej natki pietruszki. Woń była niebiańska, onieśmielająca, zachwycająca.

– Najlepszy towar z Kandaharu, Kołzin, ju now? – Amerykański krewniak – Mam tego więcej. Zrobimy spółkę, no joint venture, ju now, Kołzin?

I wszystko było na najlepszej drodze ku rodzinnemu pojednaniu, połączeniu obu, rozdzielonych złym losem i okrutną władzą gałęzi rodu – wujek musiał uciekać, bo go Pański kancelarczyk Marcin przydybał na kradzieży Pańskiego drewna z Pańskiego parku – kiedy z kolei Blady przydybał kuzyna odprawiającego jakieś przedziwne rytuały. Rozkładał on mianowicie dywan, buty ściągał – a nogi miał czyste! – i pięć razy dziennie walił czołem o ziemię szepcząc „Nie ma allaha nad Allaha”!

– Tatarzyn! – Pieklił się dziadek Józef, bywały w świecie, bo raz był na targu w Łowiczu i tam go okpił jeden taki jurysta zakichany i od tego czasu wielka nienawiść była miedzy obiema krainami – Takiego to w naszej rodzinie jeszcze nie było!!! Możesz być ateista, może być homoseksualista albo inny -ista, ale od czasu jak mój tatulo wrócił z bieżaństwa w 19 wszyscyśmy, co do jednego, katoliki i żegnamy się trzema palcami!

Tak to rodzinna rada zadecydowała, by przetestować Jankesa wodą święconą plebankowi Wachowcowi podebraną, a kiedy ten od niej schorzał na COVIDA i zmarł, bez żalu go w ziemi niepoświęconej pochowali. Mundur, kamizelkę kuloodporną i hełm z noktowizorem rozkupili żołnierze Wojska Polskiego na Allegro, elegancki M-16 zasilił kolekcję broni zbieranej przez ród od stuleci i stanął obok cepów, kos, kałasznikowów i nawet jednego mauzera wzór 97, co to przypętał się bodaj z Błękitną Armią, w szopie Głupiego Jasia, co wcale nie był taki głupi i zawiadował całą zbrojownią jak jego ojciec, dziad, pradziad i pra…dziad, co to spod Grunewaldu przyniósł dwa nagie miecze, początkując legendarne zbiory.

Po policzku Bladego spłynęła toksyczna łza, tylko jedna, ale i to starczyło by wyżłobić krater niemal równie głęboki jaki powstał z Mazowsza na skutek Wielkiego Wydarzenia z 27 roku. Szczęśliwie Blady był wtedy na Offie i kolejne lata pierwszego życia przeżył głównie dzięki ofiarności tamtejszych gnomów, co to wzruszały się hojnie jego losem i rzuciły czasem kilka brełek wyngla jak chodził po świecie z czapką w wyciągniętej proszalnie ręce.

Z radia niosły się dalsze fragmenty stareńkiej audycji, którą tajemnicze prawa fizyki przygnały z odległej przeszłości. Jurek Owsiak właśnie zapowiedział „kolejny wielki hit najlepszej polskiej grupy rockowej, zespołu Ira!!!”.

North Carolina

Blademu

[ale nazwij mnie jeszcze raz gnomem!]

Łukasz przewracał się z boku na bok i rozmyślał o tych draniach, co chodzą między alejkami w supermarketach i pierdzą, kiedy nikogo akurat w nich nie ma, a potem ty wchodzisz w taką alejkę, bo chcesz kupić kawę rozpuszczalną albo puszkę fasoli na obiad i robi się niefajnie. Żona coś mruknęła przez sen, a Łukasz z każdym dniem kochał ją bardziej, przynajmniej dopóki kredyt frankowy nadal nie był spłacony i zapowiadały się potężne zawirowania złotówki w następnym trymestrze. Nie teraz więc, Marto, zanucił znany przebój wpatrując się w ekran smartfona.

Była trzecia i nie warto już było próbować spać. O czwartej miał ważną robotę do wykonania. Poszedł się wysikać, klapy nie spuścił. Z lustra spoglądała na niego stara znajoma twarz, ledwie tylko liźnięta piętnem zmęczenia codziennymi troskami. Piżamy nie musiał ściągać, sypiał w koszulkach Lakersów z numerem 24, chwilę jednak rozmyślał nad wyborem maseczki. Musiała być wiarygodna. Ta, z wielkim orłem przednim chwytającym w szpony Polskę, wydała mu się najlepsza.

Wziął ze sobą skrzynkę narzędziową i podreptał do szopy w ogródku. Trzeba by skosić te zielsko, pomyślał, sąsiedzi się skarżą, że obniża wartość posesji w dzielnicy, no ale nigdy nie ma się na to czasu, gdy trzeba pracować na dwa bilety lotnicze do Kanady, choćby i w klasie ekonomicznej. Od dawna planował wysłanie swoich synów do tego kraju, kiedy tylko trochę podrosną, bez dokumentów i żadnych bagaży, niech dobrzy ludzi się nimi zajmą w Montrealu, Toronto albo Vancouver. Polski rodzic nie może zrobić nic lepszego dla swoich dzieci, do tego wniosku doszedł już dawno. No i zestawy Lego byłyby tylko jego.

Młotkiem wbił ostatnie dwa gwoździe, teraz jego książki nie powinny spadać pod wpływem światła czy zawirowań powietrza. Sukcesywnie rozkładał tomy na regale. Sprawdził kamerę. Zasłonił okno flagą Konfederacji. Wysuszoną skórę jaszczurki błotnej położył obok kubka, ponczo przewiesił przez krzesło. Był gotowy. O 3:59 połączył się Skypem z telewizją publiczną.

Haloł, tu mówi Dżi Em, wasz, jak to tutaj mówimy, spiker polski w Ameryce. Z mroźnej Nord Karolajny nadaję w ten ponury poranek, choć u was jest już noc. Jak mawia wielki LeBron, dopóki minuta na zegarze, można odrobić i 10 skorses. Pytasz mnie Kasiu, kto wygrał we elekczion? Nie wiadomo jeszcze, ale ze sprawdzonych źródeł wiem, że mógł to być albo Tramp albo Bajden. Nasz system wyborczy is komplikejted, ale w skrócie wygrywa milioner albo miliarder. Kogo ja obstawiam? Oczywiście Donald Task, Tramp! Bekałse? Bo mimo skomplikowanego życia osobistego jest ok, Konservative i gwarantuje zmierzch amerykańskich wartości. Kamila Harris is hot, to MILF widziałem w internecie filmy z jej udziałem i były wow! Ju kłestion mi, Kasiu, co dalej? Chinese piple nienawidzą nas, więc czeka nas wojna. O handel. Kruseders, jak to będzie po polskiemu?, krążowce! już płyną do Cieśniny Malakka, by dać popalić Kriegsmachine i Stanom Meksyku. Bijonc? Antifa bije białych pipli w Szikago i nikogo to nie interesting. God bless Amerika i Polska!

Uff, kolejny raz się udało. Znowu sobie przypomniał te typy, co pierdzą w alejkach w supermarketach i robi się nie fajno. Odwieczne prawo natury. Chyba już świtało, nikt nie powie, że praca korespondenta w USA nie jest męcząca i czasochłonna, westchnął. Wiewiórki za oknem rozrabiały w drzewach, trzeba by od proboszcza pożyczyć strzelbę i postrzelać, pomyślał. Może się zajmie tym po południu, teraz trzeba dać dzieciom śniadanie, bezglutenowe płatki albo tosty z wegetariańską szynką i wysłać do szkoły oraz przedszkola, dopóki Morawiecki ich nie pozamyka na dobre.