Trzeba się śpieszyć, już połednie, a do Gliwic daleko, trzeba wziąć skrót przez ziemięcickie pola. Za godzinę będziemy w Szałszy, na nowym gościńcu, stamtąd już droga prosta. Byle zdążyć na obiad.
Ciszke Borok, jurysta z elektorskim edyktem na całą regencję opolską, wybudzał się drzemki i co rusz ponownie w nią zapadał, próbując zapomnieć o bólu zęba i duszy. Czyste niemieckie wsie spod Opola już dawno zastąpiły rozrzucone pośród odwiecznych lasów biedniackie przysiółki, za opłotkami stali blondwłosi ludzie i patrzyli przed siebie tak po słowiańsku, bardzo smutno i spode łba, zanim wrócili do swoich ugorów. Powietrze było wilgotne i pełne owadów.
– Dawaj jeść, arendarzu! – Zakrzyknął Ciszke Borok w Karczmie pod Sedlaczkiem, do której dotarł dyliżans późnym popołudniem, rozsiadł się za ławą z nieheblowanych desek i począł łuskać robactwo z paryskiej peruki.
– Ajwaj, Mości Wielmożności, nic nie mamy! – Wyjąkał zmizerowany Żydowina. – Oddział grenadierów szedł z ćwiczeń i obłupił do cna!
– Nic? – Huknął jurysta, który z głodu zapomniał nawet o zębie mądrości, który usilnie próbował wydostać się na świat.
– Ajwaj, Panie… – I pobiegł do kuchni, skąd po godzinie wychynął z misą polewki i talerzem z jakimś mięsem.
Ciszke Borok jadł. I wspominał. Wspomnienia układały się lubieżnie. Nic dziwnego, młodość dzielnego jurysty przypadała na czasy austriackie, i hulaj duszo, piekła nie ma jak się zwyczaj corocznej spowiedzi zachowało. Teraz nadeszły luterskie porządki i zrobiło się jakoś poważniej, o niedługiej wojnie z Rosją plotkowano po dworach i dworcach. Protestanci, ich mać, westchnął Ciszke, zapominając, że ledwie co się anabaptystował, tylko by wojowali, nie to co Habsburgowie z ich wargową mądrością.
– Ty tu, pudź no tu!
– A co, nie smakowało, Wasza Wielmożność?
– Dobre było. Co to?
– Ano rosół. Taka zupa z najstarszej kury na placu, co się tydzień gotuje.
– A mięso?
– Rolada. Mięso zawijane z … farszem? Małżonka ma, Rachelka, sama wymyśliła!
– Wieprzowe?
– Panie, nam nie wolno! To grzech! Tylko wołowina, Wasza Jelmomożność.
Ciszke Borok udał się na spoczynek. Cuś za swoim kuferkiem w kłębek zwinięty zastanawiał się nad odwieczną żydowską mądrością i silnie śląskimi rysami twarzy Samuela Schaeffera albo Szefra, co to Karczmę Pod Sedlaczkiem trzymał w dzierżawie od któregoś z pobliskich Dojczemarków. Gdzieś już chopa widział i, ajwaj, na Jehowę, nie były to żydowskie domy Toszka albo Raciborza!