– Co to za miasto, co to za wieś? Kaj tu podupić, kaj tu coś zjeść? – Zaśpiew takiej, nie nazbyt eleganckiej, przyznajmy, treści niósł się po uliczkach nieopodal kościoła pw. św. Pawła Apostoła w Nowym Bytomiu pewnego późnego piątkowego wieczoru – choć mógł to być też bardzo wczesny sobotni poranek – nie tak znowu dawno temu, dokładnej daty jednak w tym miejscu wolimy nie ujawniać. Miało to zdarzenie miejsce niedawno temu, powtórzmy i na tej konkluzji poprzestańmy, nie żądajcie od obiektywnego narratora dokładniejszych szczegółów w czasach zagrożenia epidemiologicznego i zakazu przyjmowania mandatów.
– Elli, nie mógłbyś się przymknąć? – Cichuteńkim sykiem starał się zdyscyplinować kompana najbardziej kulturalny z towarzystwa. – Witam sąsiada. – Szepnął do wyprowadzającego swego rottweilera młodego mężczyzny o łysej głowie i twarzy pooranej tatuażami. Chłopak ledwie co wyszedł z więzienia, co pół kamienicy świętowało pospołu, za niewinność siedział i Ruch jeden jedyny, jednak Kamil nie mógł brać w bibie udziału. Przebywał akurat na rodzinnych hektarach. Była to zupełnia inna historia i nie bedziemy o niej w tym miejscu opowiadać.
– Jo tu jest żech u siebie, a wy gorole możecie mi co najwyżej naciulać! – Wykrzykiwał pierwszy z mężczyzn z którego właśnie opadał nabyty warszawski spleen pospołu z polską elegancją. – O, tukej, za tym hasiokiem!
I zataczając się wpadł na trzeciego z mężczyzn, ubranego, mimo dwudziestostopniowego mrozu, głównie w kaszkiet i tatuaż z reklamą „Przedwojnia”, czymkolwiek to „Przedwojnie” było albo nie było. Pewnie jakaś grą komputerową albo towarzyską. Rzeczone, za przeproszeniem, towarzystwo uzupełniał blady młodzian, któremu się najwidoczniej zwidziało, że jest na Offie, bo na całe gardło zaczął właśnie wyśpiewywać:
O Peggy Brown! O Peggy Brown!!! Kto ciebie ukochać będzie umiał?
Z okien kamienic i bloków spokojnego mieszczańskiego przedmieścia, które tylko przypadkiem i historycznym zawirowaniom zawdzięcza swój status centrum dużego miasta spoglądali na kwiat polskiej lewicy straszni mieszczanie.
****
Cała ta barwna menażeria, po uprzednim obgadaniu multum spraw najważniejszych i wypiciu hektolitrów alkoholi przeróżnych, w zależności od osobistych preferencji i prywatnego miejsca w liberalnym fantazmacie pito piwo, drinki, wino i denaturat, zmierzała w kierunku basenu, miejsca na Frynie kultowego – pływała na nim sama Otylia! – choć zagubionego pośród rozpadłego industrialu. Co znacznie ułatwiło naszej grupce dostanie się do środka, wystarczyło jedynie podważyć jedno okno, otruć – środkami nasennymi! – dwa psy rasy border niemiecki i przekupić jednego pracownika ochrony, lat 79, pana Stanisława zwanego przez wszystkich Gintrem. Wszyscy czterej pokazali oczywiście zaświadczenie o niekaralności w czasie zaprzeszłym, a także o nieprzebywaniu chorób wirusowych oraz żadnych innych w poprzednim kwartale i za jedyne 100 złotych od łebka mogli do szóstej rano, kiedy zajęcia miała pierwsza grupa seniorek, byczyć się na słynnym, powtórzmy: z wielu względów, fryńskim basenie, którego absolutnie nie należy mylić z akwaparkiem na odległej Halembie.
Obyło się więc bez większych bezeceństw i strat, zarówno moralnych jak i materialnych. I tylko podstępna, kontrolowana przez wiadome siły gazeta miejska ośmieliła się podsumować eskapadę tymi słowami:
Nowy Bytom: Libacja na basenie.
Policjanci dostali w weekend zgłoszenie, że na basenie miejskim grupka mężczyzn pije alkohol. Gdy funkcjonariusze przyjechali na miejsce okazało się, że nikogo tam nie ma.