Przewożeni na zabiegi kowidowcy wyglądają jak kosmici nadzorowani przez Marsjan albo wielkie mrówki. Łóżka, rzadziej kółka wózków, terkoczą, spod folii widać nagle wychudłe kończyny i, nie zawsze, zmęczone przerażone twarze starszych, choć nie tylko, ludzi. Przetaczający te piekielne machiny rodem z lat 90. personel medyczny wyglądałby komicznie w swych kapturkach i butach owiniętych taśmą, gdyby nie to, że ja też czekam na przyjęcie.
Jeszcze przed chwilą twierdziłbym, że mój koronawirus autentycznie nie był łatwy. Teraz zaczynam wątpić.
*****
Miesiąc wcześniej, z innego szpitala, wychodziłem z pozytywnym wynikiem testu, odmową przyjęcia na oddział, garścią recept, procedur i rad – choć jak się później okazało nie wszystkich spisanych i udokumentowanych – oraz dwiema, gratisy!, rurkami do domowej kuracji inhalacyjnej. I nakazem jak najszybszego znalezienia się pod adresem zamieszkania.
Nie chcecie wiedzieć jak to uczyniłem, ale i tak wam powiem.
Autobusem. Komunikacji miejskiej.
Następnego dnia przez kilka minut byłem pewien, że właśnie zabiłem matkę. Teraz ona ma potwierdzone przeciwciała, ja – nie.
Pieprzona krew.
*****
Na ulicy nie dalibyście za niego kilku groszy, prędzej złotówkę na bułkę.
Wyraźnie zapasiony sześćdziesięciolatek o nieokreślonym społecznie akcencie i sposobie artykulacji gęsto gestykuluje rękami (czy można gestykulować nogami?) i opowiada świeżo przybyłym na swoją zmianę ratownikom medycznym o przebiegu nocy:
– Słyszeliście, co się działo? No urwa – Te „k” w tym momencie naprawdę jakieś niepozorne. – Sześć godzin próbowaliśmy umieścić pacjentkę na oddziale i staliśmy w kolejce karetek. Dzwoniłem do Katowic z zapytaniem o miejsce, to najpierw odebrała jakaś panienka i powiedziała, że zobaczy, co może zrobić, ale następne telefony to ciągłe przełączanie między automatami. Rzucić by się chciało to wszystko, sześć pierdolonych godzin, rozumiecie? Zaintubowałem kobietę jak należy, a tu taki chuj. To przecież czyjaś matka albo babcia.
Kręcił głową w tych swoich rozdeptanych, niekoniecznie nawet skórzanych butach i z aktówką ruszył do wind.
– Panie doktorze! – Któraś z pielęgniarek czy rejestratorek, ciężko rozpoznać, miała do niego jakiś biznes i biegła w ślad, wysokie obcasy stukały głucho – Zanim skończy pan dyżur…
*****
Na izbie przyjęć teraz rządzi, zdaje się, ten taki łysy, niewielki gabarytami cwaniak, co to nie zawsze pamięta o maseczce i jakoś nikt nie zwraca mu uwagi. Te czarne koszulki muszą strasznie śmierdzieć latem, przemyka mi przez łeb, i nie wiem, czy śmiać się, czy płakać.
Ale nawet ten dowcipkujący ze wszystkimi, panoszący się po korytarzu i zajmujący się nie wiadomo czym, koleś wpada w panikę, gdy nawet ja, zza drzwi gabinetu, słyszę głośny szept:
– Ten nowy ma kowida!
Maseczki zmieniane na lepsze, wkładane ubrania ochronne, butle z tlenem przenoszone z miejsca na miejsce. Próbuję zrozumieć w której separatce leży ten nowy, jakby nie patrzeć taki sam nowicjusz jak ja, bo w tej najbliższej rzeczywiście ktoś charczy, ale równocześnie na oddział wjeżdża ciężka kawaleria.
Nie, oni nie mają na sobie foliowych fartuchów i adidasów uszczelnianych skoczem, tylko ciężkie buty, pełne białe kombinezony z maskami przeciwgazowymi (-kowidowymi?) jako dopełnieniem rynsztunku. Wieziony w ogóle nie daje żadnych oznak życia, trafia do kolejnej, dalszej, izolatki.
Moi ratownicy medyczni nadal kręcą się w kółko, ale jakoś tak spokojniej.
*****
Moje łóżko godzinę wcześniej zajmował człowiek, który właśnie urwał się ze szpitala.
Miał trzydzieści lat, nie miał ubezpieczenia społecznego.
Najbardziej zdziwiony jest nieokreślony typ z łózka obok, trochę młodszy ode mnie, ale niedużo. Nie potrafi zrozumieć, dlaczego chłopak uciekł, jeśli i tak płaci za niego – w ostatecznym rozrachunku – gmina, o czym się właśnie dowiedział od pozostałych w pokoju.
Głównie śpi.
Już teraz, w kwietniu, mocno opalony, na rękach i nogach dobrze wykonane tatuaże smoków. Nie da się tego samego powiedzieć o literach na kłykciach.
„Więzienne. Po wódce”.
Trójka dzieci, czwarte w drodze. Wychowywał się na Brynowie. Jedną kopalnię ode mnie. Każdy ze swej strony znamy te same miejsca.
Przy wypisie ma jakiś wyraźny problem z wypisaniem L4, kręci z NIPem firmy.
Ciekawe.
*****
Na samym początku nie bardzo wiedzieli jak to leczyć, a i lekarze i pielęgniarki się bali, to szli na trzy godziny do roboty, dwie godziny na odpoczynek, jedzenie i kąpiel, kolejne trzy w tych foliach… Po szesnastej nikogo nie było i tylko słychać był krzyki: Siostro, siooooostro, a potem wszystko cichło, to z reguły byli przecież starzy ludzie, i tylko czarne worki i fiu, wywiezione.
Nie wiem, czy wierzyć w tę historię, ale mężczyzna, który ją opowiada jest weteranem tego oddziału. Wszyscy go znają, zwracają się po imieniu, nawet niektórzy lekarze są z nim – obustronnie – na ty. Rok temu ważył dwa razy więcej niż dziś. Z twarzy równie dobrze można mu dać trzydziestkę jak i sześćdziesiąt pięć.
Czeka na Abrahama.