Imię Rurzy (X)

Sensacyjne odkrycie Krzysztofa Kolumba! Świat nie kończy się wielką przepaścią!!!! Zbieramy pieniądze na wielkiego żółwia, który podtrzymywał kulę ziemską i teraz odchodzi na zasłużoną emeryturę! – Umorusany gazeciarz wykrzykiwał potężnym głosem ośmiolatka teksty reklamowe najnowszego wydania L’Observatore Romano, nowego pisma ulotnego. Papierowa czapka, najnowszy krzyk mody na rzymskich ulicach, fantazyjnie okręciła się na jego jeszcze niestrzyżonych po zimie włosów.

Il Patron kupił jeden egzemplarz i przejrzał dokładnie treść numeru. Polityka, gospodarka, pogoda, sport. W ostatnich latach ciągle się pojawiały takie pisma, ale szybko upadały, więc i temu inkwizytor nie wieszczył większego powodzenia. Aż się żachnął na stylizowany dopisek na trzeciej paginie „Czyta nas Papież!”, bo każdy wiedział, że obecny papież czytać może i potrafił, ale nie bardzo było wiadomo w jakim języku. Jego uwagę przykuł artykuł w dziale publicystycznym czasopisma, nie tylko z przyczyn zawodowych zresztą:

Jest oczywistym, że Bóg istnieje i nie podlega to żadnej dyskusji. Ateizm jest nie tylko aberracją umysłową, ale i krótkotrwałą modą, która przeminie nawet szybciej niż inny nowożytny wynalazek, czyli kapitalizm. Pięknoduchy z Florencji, Pawii czy Wenecji mogą mieć swoje zdanie na multum tematów, ale nie są, bo też z racji swych finansowych uwarunkowań nie mogą, wiarygodnym przedstawicielem ludu, zwłaszcza rzymskiego. Nie należy zapominać o tym, że rewolucja religijna zawsze poprzedza społeczną, dowody czego znaleźć można choćby w Testamencie Konstantyna, nie mówiąc o tysiącletniej Tradycji naszego Kościoła. Nie zmieni się to aż do godziny Sądu Ostatecznego, kiedy w dolinie Megiddo zabrzmią trąby jerychońskie, a wszyscy wierzący wyjdą z czyśćca, by pojednać się ze swoim Stwórcą! Państwo Watykańskie albo będzie chrześcijańskie albo nie będzie go wcale! Scholastyka daje spokój i ukojenie wszystkim, którzy nie poddają się nowomodnym modom, takim jak indywidualizm, różnorodność światopoglądowa, czy wyzwolenia chłopów w dalekich północnych krainach. Ludzie ci, ludzie którzy przyjmują bez zastanowienia obce mody, roztkliwiają się nad losem cesarskiego włościanina albo etiopskiego niewolnika, a nie chcą widzieć prawdziwych tragedii w najbliższym rynsztoku. Bo też zza szyb dyliżansu Ubera widać niewiele!

– Patrz Krzysztofie jak to cenzura poszatkowała tekst, niczego wyrozumieć nie można. – Łysy bohater naszej opowieści, nie zapominajmy również o tym czymś z udami, zwrócił się młodszego mnicha o twarzy okolonej niebiańskimi włosami prerafaelitów. – Coraz mniej wykształconych biorą do służby, to potem wychodzą takie potworki. To wina tych nowych szkół otwieranych gdzie popadnie. Choć, poszukamy autora.

W drukarni znaleźli tylko umorusanych zecerów, redaktor skończył robotę na dziś. Gdzież mógł być? Zapytany mężczyzna wzruszył ramionami. Jeszcze nie ma południa, pewnie siedzi na Forum Romanum w jednej z knajp i pisze. Wolny zawód – Braciszkowie nie wiedzieli czy powiedział to z przekąsem, czy z podziwem – a my w cechu, to trzeba zapi… do nocy albo i dłużej, wybaczcie mi moją łacinę, bracia. – Zorientował się dzielny przedstawiciel niższej klasy rzemieślniczej.

Znaleźli słynnego żurnalistę w Białej Maupie, franczyzowym lokalu słynnej sieci. Siedział z takim trochę grubaskiem, nad piwem, tym osławionym wynalazkiem Germanów, które powoli wypierało wina za Alpami, jak widać i tu wysłało swe jęczmienne forpoczty. Rozmówca klarował, napój i siebie, wyraźnie rozgorączkowany:

– No przecież masz rodzinę, poziom życia, nie spłacone dwie izby. Nie masz innego wyjścia! Z czego będziesz żyć? Kładzenia mozaik? Kamieniarstwa? Jeżdżenia furmanką? Oni po prostu chcą zniszczyć człowieka! Nie możesz się dać… – Przerwał zauważywszy Il Patrona i natychmiast zerwał się biegiem, no truchtem, do wyjścia. Jego rozmówca chciał uczynić to samo.

– Siadaj! Masz przecież kredyty do spłacenia, nie słyszałeś kolegi? – Il Patron uśmiechnął się jakoś tak charakterystycznie. – Pogadajmy. Jak mieszczanin z mieszczaninem. Albo jak chłop z chłopem, jeśli wolisz. W końcu żyjemy w wieku petryfikacji społecznej, jakoś niedawno o tym czytałem. U ciebie?

Powrót

Radosław Pe., zwany gdzieniegdzie Wielkim Podatkowym wygodnie rozsiadł się w klasie biznes Ryanaira z Krakowa do Warszawy. Wyciągnął najnowsze podręczniki optymalizacji podatkowej dla uczniów techników i liceów ekonomicznych, zwanej dla niepoznaki uelastycznieniem skali podatkowej w Polsce. Większość z nich, pod pseudonimem, sam napisał i po raz kolejny napawał się brzmieniem cudownych fraz:

Weźmy na przykład taką koszulkę. Zwyczajny ti szert, powiecie? Otóż nie! Może kosztować złotówkę, dwie, sto, a nawet tysiąc, w zależności od metki i logo producenta. Można sobie tylko wyobrazić, jaki to problem ekonomiczny nie tylko dla producenta, ale i państwa w transgranicznym świecie. Dlatego też wymyślono zawód doradcy podatkowego oraz CENY TRANSFEROWE, dzięki czemu można zbudować wehikuły podatkowe w których żaden, ale to żaden urząd skarbowy nigdy się nie połapie. Oczywiście jeśli zrobi się to odpowiednio, dlatego zapraszam na stronę mojej kancelarii pod adresem… Akceptujemy zapłatę w częściach ciała!

Książka była dopuszczona do użytku przez odnowione ministerstwo edukacji narodowej, a jak to nasz bohater osiągnął pozostaje jego słodką tajemnicą i absolutnie nie ma nic wspólnego z wielkim skandalem na rynku poszetkarskim, który kilka miesięcy temu wstrząsnął całą branżą odzieży dla eleganckich mężczyzn. Pamiętamy, że przez kwartał w całej Polsce nie była dostępna ani jedna poszetka, co doprowadziło do pamiętnego buntu klasy średniej zwanego też rewoltą mieszczuchów. Co prawda niczego ona nie obaliła, poza kilkoma craftami może i litrami wina z Biedronki, ale cóż to było za wrzenie!

Panu Pe. musiało się zdrzemnąć, bo śniły mu się niewyraźne jakieś kwestie podatkowe i sprawy o jakich wolał nie pamiętać. Obudziły go piski w głośnikach i zaraz popłynął komunikat kapitana:

Z powodu sytuacji w Warszawie będziemy awaryjnie lądować w Płocku. Proszę zapiąć pasy i jak najmniej ruszać się w fotelach. Miło mi było państwa poznać.

Kolejnych minut kompletnie nie pamiętał. Kiedy w końcu stanął na gierkowskim asfalcie promenady, spełniły się jego najczarniejsze przeczucia. Wysoki, przystojny i niezwykle elegancki mężczyzna już zmierzał do niego:

– Naprawdę się cieszę, że wróciłeś. Teraz porozmawiamy na poważnie. Papug już czeka.

Imię Rurzy (IX)

W tym miejscu na moment przerwiemy naszą fascynującą relację o niesłychanych przygodach Il Patrona i braciszka Kristoforo, duetu bohaterów jakiego kultura światowa jeszcze nigdy nie widziała, by przedstawić wyimek, jedyny zachowany w całości, traktatu o życiu mnicha u schyłku średniowiecza, przypisywanego Dominikowi z Auncy. Nosi ten rozdział podtytuł:

O zgubnym wpływie zbyt krótkiego habitu na Zdrowie fizyczne i moralne Młodzianków oraz starszych Braci naszego Zakonu.

i uchodzi za autentyczny zapis lęków oraz nadziei przeciętnego mnicha w tamtym czasie [patrz Umberto Eco Jak powstawało Imię Rurzy. Przypowieść filozoficzna o średnim wieku, s. 78 i dalsze]. By nie przedłużać, publikujemy co najciekawsze fragmenty dzieła.

… zdarza się mianowicie tak, że po śmierci Brata albo po uprzednim upraniu corocznym, Habit trafia do kolejnego użytkownika skurczony przez jakowe siły Piekielne, sam Lucyfer maczać w tych sprawkach musi swój Ogon, bo sieje nie tylko zagrożenie Fizyczne ale i Zgorszenie publiczne. Albo też Młodzianek wyrasta ze swego Habitu zbyt przedwcześnie, a jest Zima okrutna tak bardzo, że wilcy wyją za lasem a biedacy podchodzą pod sam Klasztor z prośbą o Wsparcie, które Czasem otrzymują, a czasem nie, co powoduje Rewoltę ludową, którą margrabia gromi z pomocą swych Giermków i Wasalów. I wtedy Młodzianek zapada na kaszle albo inne przypadłości, które dopiero wiosna może uleczyć albo i nie. Leży taki braciszek niepochowany albowiem ziemia zimą przyjąć Ludzkiego ciała nie chce albowiem jest ono grzeszne i upada.

Nie o Fizyczną Śmierć się tu każdemu Chrześcijaninowi rozchodzić powinno najbardziej, a o Duszę, która, na pokuszenie wodzona, na Wieczne męki może w piekielnym kotle może być skazana, także Diabły będą zupę swą mieszać z dusz potępionych, pospołu z Maurami i czarnymi Etiopczykami, ku zgrozie Młodzianków i ich Opiekunów. Kiedy taka łydka młodzieńcza wychynie spod habitu, bardziej doświadczonych Braci może ku Złemu nakierować, o czym świadczą chociażby Włosy jakimi łydka taka jest obrośnięta, a włosy to koźli przymiot i nie przez przypadek goliĆ Trzeba Tonsurę na głowach swych ku chwale Pana, pozostawiając włosów jedynie niewiele z przyrodzenia lub woli Brata Golarza. Także nabożne niewiasty włosy swe skrywają i tylko Ladacznice i Dziewki Karczemne swe twarze światu nieskrępowane pokazują, tako jak i łydki swe spod sukni nazbyt krótkich Wystające.

Albowiem łydka jest dziełem Szatana i pośród zwidów Chrystusowych na pustyni, kiedy tenże kuszony był przez dni i nocy czterdzieści, także i noga była narzędziem Złego, co poświadczają Ojcowie nasi w swych Pismach. I tak jak Pan Nasz Umiłowany, tak i starsi Braciszkowie powinni się powstrzymywać w swych zapędach względem Braci młodszych, nawet kiedy Habit skurczy się w praniu albo Młodzianek wyrośnie nazbyt bujnie, a wąs pierwszy ledwie co mu się wysypie, co popłoch budzi u ludzi serc nie nazbyt czystych, przez kacerskie herezje skażonych i głodoamorii oddających się każdego wieczora, bo nie we wszystkich klasztorach karmią godnie i ku duszy zbawieniu, co wyznać trzeba i tu, na kartach mego wspomnienia…

Imię Rurzy (VIII)

Nad Praterem właśnie zachodziło słońce. Trwał zwyczajny wieczór w niedzielę handlową. Kramarze oferowali największe dziwy z całego świata, dziwki z całego świata płci obu oferowały siebie. Zmęczone rodziny z małymi dziećmi zmierzały ku stajniom miejskim, gdzie rano pater familias zaparkowali wozy. Braciszek z zakonu żebraczego wykrzykiwał apokaliptyczne przepowiednie nie zważając na szydercze okrzyki grupek dorastającej młodzieży. Na jednej z ławek pod ostatnimi drzewami na placu, nowobogacka moda na brukowanie przestrzeni publicznej dotarła widocznie i do Wiednia, rozsiedli się dwaj niemłodzi mężczyźni. Jednym z nich był znany nam skądinąd Il Patron Almodewar. Drugi połowę twarzy skrywał za maseczką, co nie było niczym niezwykłym w epoce powracających plag, endemicznej ospy wietrznej i syfilisu, który już wkrótce miał nadejść, rzekomo z Ameryk, ale tak naprawdę to nie wiadomo.

– On był nasz, nie ma co ukrywać. Zaczęło się od najazdu Longobardów na Italię, potem spory o inwestyturę… kiedy ci cholerni papieże zaczęli bruździć nam, narodowi niemieckiemu, wybacz Patronku, ale taka jest prawda, gwelfowie i gibelini. Nigdy nie potrafiłem zapamiętać którzy są którzy, i zdarzyła mi się raz taka zabawna przygoda, że trafiłem na zebranie tych drugich myśląc, że są pierwszymi i miałem wygłosić mowę, i zaczynam najczystszą łaciną, i widzę jak twarze słuchaczy się zmieniają i ledwie wtedy się uratowałem, trzy mizyrakordie wyciągnęli mi potem z pleców, uciekłem, ale całą akcja była spalona. Ech, przygody młodości. To jakoś wtedy Rurza trafił w naszą orbitę. Klasyczna historia. Dzieci, długi, jakaś afera z kobietą. Potrzebował pieniędzy jak nikt i podeszliśmy go na Wenecjanina, jeszcze długo myślał, ze pracuje dla Republiki, o taki informator średniej klasy, czasem rzuci coś ważnego, głównie ploteczki rzymskie, trochę o handlu światowym. Poznał kilku Anglików wiesz? Jezu, wybacz mi Panie, ze bluźnię, jakie to są prostaki i chamy, się pewnie rozmnażają z tymi swoimi owcami, i po kilku latach patrzymy, a jeden z tych Angoli zostaje królem połowy tej śmiesznej wyspy i nam po prostu szczęki z gęby powypadały, dobrze że drewniane, to nic im się nie stało, bo taka szczęka to warta jest i pół dobrego konia. No ale musieliśmy go w końcu ewakuować i tak trafił na wschód, do placówki w Beuthen. Nie powinniśmy tego robić, nie powinno się takich rzeczy robić nikomu. No i sobie żył tam dziesięć lat, co roku wyczekując wielkich stad rogacizny i nierogacizny z Rusi, zmierzających na targi Jeny i Erfurtu. Wyobraź sobie jakie to wszystko musiało być prymitywne, jeśli jedyną twoją rozrywką są świnie, siedzisz wśród podmokłych lasów, ludzi widujesz tyle co nic i jeszcze mówią jakimś barbarzyńskim narzeczem i wyzywają od górali. Dlaczego od górali jeśli to co najwyżej wyżyna, to ja zaprawdę nie wiem, szukałem po księgach i nie znalazłem odpowiedzi. Ale Rurza był twardy i dał sobie radę. Niestety dwa kwartały temu wysłaliśmy naszego kontrolera, i nikt nie wie, co się stało, pewnie leży teraz w jednym z licznych tam stawów rybnych, objadają go karpie albo szczupaki i sumy, a Rurza zniknął. Wiec mówisz, ze znaleźliście go w Fontannie z dirhamami? Nie, to na pewno nie nasza robota, u nas wielkie oszczędności i cięcie etatów. Porządnego złota to nikt od roku nie widział, wszystko cesarz ładuje w Niderlandy, w każdym tygodniu wysyłamy po rocie zaciężnej piechoty, i ciągle mało, mrą jak muchy, a Olędrzy śmieją się z nich z wież swych miast…

I podniósł się z ławy, ruszając ku bramie tureckiej. Il Patron rozłożył druk ulotny, który mówił coś o niejakim Lutrze i chwilę wczytywał się w treść. Co za brednie!, ale jakże obiecujące – pomyślał sobie w duchu nie wiadomo, czy o pisemku, czy o usłyszanych wiadomościach. Millenijny braciszek powoli niósł swój przerażający krzyż i Il Patron ruszył jego śladem, mogąc z oddali podziwiać kształtne łydeczki brata Kristoforo wychylające się spod zbyt małego habitu konkurencyjnego zakonu, tylko takie miało na stanie tutejsze przedstawicielstwo dyplomatyczne. Cięcia w administracji to nie tylko w Cesarstwie, srebra brakowało w całej Europie.

Imię Rurzy (VII)

W którym objawiają się pierwsi chuligani footbolowi.

Owegoż to dnia miasteczko C. w środkowej Italii, niewielka mieścina, której brak znaczenia dobitnie podkreślało to, że rywalizowały o nią tylko trzy włoskie państewka i jej mieszkańcy nie nazbyt mogli żyć z wiosennego łupiestwa poległych rycerzy, była świadkiem wydarzeń absolutnie niezwykłych. Otóż wczesnym popołudniem wjechali do niej nasi bohaterowie, nie dając po sobie poznać swych prawdziwych mian i fizjonomii. Braciszek Kristoforo jechał na ogierze, ale wałachu, ubrany w szykowny półpancerz i kołpak, który skrywał klasztorną fryzurę. Il Patron, prawdziwy bohater na ośle, wdział suknie służebnego, a na głowie nosił tylko słomkowy kapelusz, bo i tak łysy był jak kolano, a i słońce przygrzewało od samego świtu jak w Barbarii.

By nie rozwiewać swych incognito przybrali nowe miana swe na użytek misji wykonywanej. I tak Patron stał się Sancho, jak w jego ojczyźnie nazywano chytrych przedstawicieli ludu, a młodszy braciszek został obdarzony mianem Kojota jak w nowo odkrytych Amerykach nazywano pewne zwierzę z rodziny psowatych, żywiące się padliną, niewielkimi gryzoniami i wolnością. By dopełnić kamuflażu jeden z naszych bohaterów porzucił swój słynny płaszcz, drugi przykleił nad wargą sztuczne wąsy, gumą arabską i obaj stali się całkiem nierozpoznani, co wypróbowali na Forum Roanum, gdzie, wzięci za wiejskich prostaczków, zostali trzy razy okradzeni, wielokroć wyśmiani, a raz poturbowani przez wielkomiejski motłoch.

Zupełnie nieistotne okazały się te brewerie bezowocne, na nic godziny sposobienia się i przygotowań, wstrzymywania opowieści naszej szczegółami drugorzędnymi i zbędnymi, kiedy mianowicie wjechali na sam rynek miasteczka, ni żywego ducha nie spotkali. Była to wieś jakby całkiem wymarła i zamieszkana tylko przez duchy, tak że strachliwy w swej roli Sancho aż się przeżegnał na użytek potencjalnych obserwatorów i rzeczywiście zza drzwi domu najbliższego wychynął staruszek, cały w skrofułach, bezzębny i wskazał przybyszom wzgórek jakby za mieściną, za co uhonorowany został miedziakiem żelaznym popchnniętym na piach, za który to pieniądz natychmiast podziękował skinieniem głowy i rzucił się na ziemię.

Straszliwa jakaś bitwa rozgrywała się za wzgórzem, widać było jak jedni leją drugich, a potem drudzy pierwszych, czemu przyglądały się tłumy gawiedzi zgromadzone wokół i gwiżdżą, harcują przeokropnie, klaszczą w dłonie i śpiewają obraźliwe przyśpiewki o matkach przeciwników. Tak więc brat Kristoforo, teraz przecież rycerz Kojote, w rolę swoją wczuwszy się aż nazbyt dobrze, opuścił szyszak, sztachetę wyrwał z płotu najbliższego i ruszył, rzucił się, rozdzielać walczące strony. Pancho nie zdołał go powstrzymać i aż chwycił się za, łysą przypomnijmy, głowę.

Kojote wpadł już na boisko i począł sztachetą wywijać jakby kopią, koń jego jednak poddał się swej wałachości, stał więc spokojnie i, choć popędzany cuglami i kłuty ostrymi czubkami butów jeździeckich, w całej awanturze brać udziału nie zamierzał. Zeskoczył obłędny rycerz na ziemię i pobiegł, zbroją obciążony, ku najbliższemu graczowi, który akurat biegł ze świńskim pęcherzem w stronę wioski przeciwnika i rozpoczął się totalny rozgardiasz, który przeszedł do historii jako ostatni mecz calcio na błoniach do wieku dwudziestego, gdyż wkrótce papież zakazał podobnych rozrywek, tak to zakończyła się I wyprawa Il Patrona i Kristoforo w poszukiwaniu śladów Rurzy na prowincji.

Imię Rurzy (VI)

Almodewar zarzucił sobie ciało młodzieńca na ramię i ruszył ku klasztorowi. Z głowy chłopaka ciekła strużka krwi, ale to nie dlatego stracił przytomność. Zwyczajnie przeżarł się wieprzowiną po miesiącach postu i starszy mężczyzna nie zamierzał go za to, akurat za to, krytykować. Nie każdy był stworzony do życia, jakie on sobie wybrał. Musiał jednak przyznać, że z każdym dniem, z każdym kolejnym zadaniem, z każdą kolejną karczemną bitką było coraz trudniej. Przeciwnicy coraz lepiej reagowali na jego bokserskie umiejętności, zdarzało mu się nie dostrzec w porę jednego czy dwóch sztyletów albo kufli w niemieckiej karczmie, stąd i rozbita głowa jego partnera.

„Za stary robię się do tej roboty!” – wykrzyczał szeptem w jednej z uliczek, na co otwarła się jedna z okiennic i zawartość nocnika wylądowała w rynsztoku, nie tylko miękka, a kruczoczarna piękność wróciła do izby. Il Patron westchnął i na nowo podjął wędrówkę.

Dawno temu, kiedy był nawet młodszy niż bezwładny ciężar, który teraz niósł, mądry stary eunuch haremowy powiedział mu coś podobnego. Było to w Marakeszu, a Almodewar, by wejść na teren sułtańskiego pałacu, musiał się naprawdę mocno poświecić. Obwiązał sobie mianowicie męskość bardzo dokładnie. I w jednej z ostatnich izb umierał tenże mężczyzna i mamrotał do siebie w kastylijskim arabskim, który, tak się składa, był jednym z dwóch języków dzieciństwa późniejszego Il Patrona. Jego słowa wryły się watykańskiemu agentowi w mózg i choć możliwe, że przez lata zmieniły swą treść, jednak z pewnością nie sens.

Pięćdziesiąt lat pilnujesz, myjesz dupę, doradzasz, tulisz i zaspakajasz seksualnie, a na końcu lądujesz w najmniejszej izbie pałacu z pięciuset pokojami, gdzie raz na dzień, a może rzadziej zagląda najmniej wartościowa chrześcijańska niewolnica i przynosi ci wodę w glinianym naczyniu, z którego nawet Iesus w Galilei wstydziłby się napić. I co dostajesz w zamian? Spadkobiercy przecież nie pozostawisz. Na początku jest nawet nie ból, tylko ciągłe zmęczenie. Przestajesz jeść. Potem zaczynasz bać się bólu, który dopiero nadejdzie, na który nawet dym asasynów nie pomaga. Felczer niby przychodzi, ale nie wiesz, czy po to by leczyć, czy i on wie, że już dawno po tobie… Najdziwniejsza jednak jest metafizyka bólu, dopóki możesz myśleć zaczynasz się zastanawiać, ze może jednak ten świat ma jakiś sens i nie fizyczny porządek? Absurd, absurd, absurd! Mułła Omar, ten wieczny racjonalista i śmieszek, by się zaśmiał. Na poważnie. Gdyby Tuaregowie go nie ubili, kiedy to było? Dwadzieścia dwa lata temu… Pamiętam zmrożone jeziora i dzieci jeżdżące na nich na dziwnych łapciach, wielkie zwierzęta bodące rogi i ludzi każdej zimy znikających z wiosek, gdzieś tam, na północy, skąd i mnie sprzedano, zaciętą twarz ojca, płaczącą matkę…

Dwudziestoletni Almadewar w tym miejscu opowieści pozostawił starca samotnego, mamroczącego coś do siebie. Do dziś czuł dziwny wstyd, w końcu umierającego człowieka spotkał pierwszy raz w życiu, że nie wysłuchał go do końca, że nie został, że… Marrakesz opuszczał w podłym nastroju, którego bynajmniej nie mogła rozwiać wizja spędzenia kolejnego miesiąca albo dwóch na plaży. W małym kamiennym domku rybaka, w dymie z ogniska z drewna wyrzucanego przez ocean, jedynie z miętową herbatą do popijania podpłomyków i całą stertą pergaminu do przeczytania. Książki są zdecydowanie przereklamowane, nigdy niczego się z nich dobrego nie nauczył!

Almodewar, początkujący szpieg Państwa Kościelnego, czekał na portugalskie karawele, które miały wracać tą trasą do ojczyzny po spodziewanym odkryciu Brazylii.

Imię Rurzy (V)

Drzewiej bycie pisarzem było znacznie łatwiejsze niż dzisiaj. Twórca nie musiał przejmować się zdaniem czytelników, pilnować praw autorskich, tak naprawdę najlepiej, by pozostawał całkiem anonimowy. Dla czytelników i dla samego siebie. Dlatego też braciszek Kristoforo mógł powyższą apokryficzną opowieść przepisać z nieoficjalnego wydania „Who’s Who w średniowieczu” Oficyny w Bazylei i nikogo to nie zbulwersowało. Żaden krytyk świecki ani duchowny nie zaprotestował.

Poprzedni dzień Krzysztof spędził, nie ukrywając niczego, ze świniami. Rano nakarmił świnki w klasztornym chlewie, w południe ruszył szukać trufli na Kapitolu i miejscowa gocka dzieciarnia śmiała się z klechy prowadzonego na sznurku przez świnię. Wieczorem prowadził śledztwo wspólnie z Patronem po najpaskudniejszych rzymskich zaułkach i najobskurniejszych knajpach miasta. Krzysztof, który na północy poznał wielu paskudnych typów, jednak mało który wytrzymałby starcie z tutejszymi zakapiorami. Twarze zmęczone życiem, chodź żadna tak bardzo jak Patrona.

W kolejnej knajpie Krzysztof przysnął nad wieprzową pieczenią, a kiedy się obudził w powietrzu latały noże, ławki i części garderoby. Dzień jak co dzień w służbie Kościołowi, pomyślał i zasnął ponownie. Opis bójki przepisze ze „Sztuki wojny” słynnego Persa Sungliego.

Imię Rurzy (IV)

Wenecka galera „Dondolo” powoli przybijała do redy portu w Aleksandrii. Na brzegu kłębił się już typowy w takich sytuacjach tłum: naciągacze, gracze w trzy kubki, męskie i nie tylko prostytutki, sprzedawcy pamiątek, domorośli przewodnicy po pustyni oraz handlarze niewolników, którzy koniecznie chcieli sprzedać kilku zdechlaków w miejsce tych, którzy nie wytrzymali trudów podróży. W tym rejwachu nie każdy zauważył złotowłosego młodzieńca o twarzy efeba, który opuścił statek jedynie z sakwą podróżną, ubrany schludnie acz niebogato w strój zachodni. Nie umknął za to uwadze trzech szpiegów wielkiego wezyra, którzy, choć znali twarz Europejczyka jedynie z niedokładnego portretu, natychmiast ruszyli za Frankiem.

Młodzian spokojnie spacerował uliczkami mocno rozwijającej się Aleksandrii. Przemierzył dzielnice chrześcijańską, koptyjską, turecką i następnie zagłębił się w miasto. Przeszedł przez suk garncarzy, chwilę porozmawiał z wielbłądnikami i dopiero na bazarze przypraw podjął próbę zgubienia swych prześladowców. Udaną, co jeden ze śledczych przypłacił głową, a dwóch spotkała znacznie surowsza kara – zostali zesłani do Albanii. Młodzian, teraz już nie muszący zważać na nic, przebrany w burnus, szybkim krokiem ruszył ku kantorowi szwajcarskiego zegarmistrza, który będąc wyłącznym przedstawicielem Pateka na kraje arabskie, promował właśnie najnowszy model zegara wodnego.

Jego firemka była również zamorską placówką słynnej firmy pocztowej Thurn-und-Taxis, która zobowiązywała się do dostarczenia każdej przesyłki w „najkrótszym możliwym czasie”. Przybysz z sakwy począł wyciągać pakiety listów, które urzędnik w kantorku dokładnie oglądał, ważył i frankował. Odbyła się charakterystyczna w tych miejscach mała rozmowa:

– Ma pan coś jeszcze do nadania?

– Nie, to wszystko.

– Paragon czy na fakturę?

– Na fakturę. Muszę się rozliczyć z pracodawcą, wie pan?

– Aha. Nie zechciałby pan kupić tych miętowych cukierków? Akurat mamy promocję.

– Nie…. Albo niech pan da. – Asertywność widocznie nie była mocną stroną młodzieńca.

– Płaci pan gotówką czy czekiem?

– Gotówką.

Na kontuar posypało się perskie srebro. Urzędnik wnikliwie sprawdził każdą z monet, dwie ugryzł, jedną odrzucił – „zbyt okantowana, to nie moja wina, że nie mogę przyjąć” – wzruszył ramionami, wydał resztę i nakazał młodszemu koledze napisać fakturę.

– Ładna pogoda dziś, nieprawdaż?

– Tak, zdziwiło mnie to słońce. Na morzu nieźle wczoraj bujało.

– Ach, to pan nietutejszy. – Raczej udanie zdziwił się urzędnik – Dobrze pan mówi w naszym języku.

– Dziękuję. Z dzieciństwa trochę zapamiętałem.

– Proszę, oto pańskie potwierdzenie. Miłej podróży!

– Do widzenia.

Młodzieniec mógł odetchnąć z ulgą, swą misję praktycznie już wykonał. Teraz pozostawało wrócić na galerę, dać się przypiąć do jednego z wioseł i incognito wrócić do Europy. Listy Księdza Jana na pewno go wyprzedzą i powinny wywołać sensację na dworach papieża, cesarza, królów połowy Zachodu i może nawet tego barbarzyńcy, co siedzi na Moskwie, o którym opowiadają straszne historie. Kolejna akcja wywiadu Państwa Kościelnego zakończona wielkim sukcesem! Tylko krokodyli jakoś nie widziałem, pomyślał filozoficznie i zaczął się drapać pod burnusem. Był zafascynowany tymi zwierzętami od czasu jak przeczytał Wojnę galijską Cezara.

Nie mógł wiedzieć, że wiózł na stary kontynent straszną zarazę, która przyczyni się do śmierci 1/3 populacji (i wzrostu zarobków, co kilka stuleci później zaowocuje pełnym kapitalizmem), jego samego pozbawi wspaniałych włosów, wykrzywi biedakowi uda i uczyni nienawistnym dla otoczenia. Tak, Il Patron Almodewar wracał do domu. W czarnym burnusie, drapiąc się z coraz większą pasją i bez skutku.

Imię Rurzy (III)

Braciszek Kristoforo wbiegał na jedno z siedmiu wzgórz Wiecznego Miasta i przeklinał swój los. Habit plątał mu się między nogami, a on rozmyślał o tym, że trzeba było milczeć w dzieciństwie, to dziś nie wplątałby się w taką aferę, tylko przerzucałby gnój w pańskich chlewach i byłby szczęśliwy sprawując pieczę nad nierogacizną. Od czasu do czasu któraś świnka by znikała, panienka Adrianna śmiałaby się rozkosznie na widok prezentu. Krzysztof był chłopskim synem, którego – po zauważeniu niezwykłych talentów chłopca przez świętej pamięci matkę pana Xubiaka – akcja charytatywna kilku pobliskich dworów wysłała do klasztoru w Melku, a potem na studia do Paryża i Bolonii, w końcu prawie na papieski dwór.

Ledwie Krzysztof skończył zapisywać najnowszy fragment powieści, do skryptorium bezszelestnie wsunął się przeor Robert. Był to niewielkiego wzrostu mężczyzna o twarzy zapiekłej urazą, od kiedy w młodości nie przeszedł selekcji na wyprawę krzyżową do Palestyny. Przybysz wspiął się na palce i wyszeptał młodszemu mnichowi w kaptur habitu:

– Pamiętaj, kto cię karmi.

I równie bezszelestnie opuścił pomieszczenie. Kristoforo rozejrzał po nagle całkiem pustej komnacie, wzdrygnął i, opętany autorską gorączką, wrócił do pisania.

„Pod Upadłym Kaczorem” była knajpą kompletnie nieznaną bratu Krzysztofowi, który nawet w rodzinnym kraju rzadko bywał w restauracjach, w zasadzie raz do roku, na jubileusz pradziadka z zapiecka, cała familia szarpała się na rodzinny wypad do karczmy Mojżesza, ale z reguły kończyło się na rozpiciu kilku butelek okowity, wzajemnych pretensjach i szyciu rozbitych łbów u kowala. Była więc to dla Krzysztofa całkiem nowa sytuacja i kilkakrotnie zgubił drogę w wąskich uliczkach peryferyjnej dzielnicy Rzymu, wlazł też w jakieś zielone świństwo tuż powyżej rzeki, zanim w końcu dotarł do drzwi lokalu.

Otwarł mu je stwór jakiś przedziwny, niby człowiek, jednak jakby taki trochę inny, o skórze żółtej, oczach skośnych i czarnym warkoczu. Mongolczyk! – wykrzyknął nieledwie braciszek, wychowany na epickich dziejach krakowskiego hejnalisty i gdyby miał szablę u boku, już by pomścił słynnego klezmera, szczęśliwie, pamiętajmy, był kondycji duchowej, więc Azjacie nic się nie stało i grzecznie przepuścił przybysza w głąb lokalu. Lampy naftowe w papierowych kloszach rozrzucały tajemnicze błyski po ścianach.

– Polecam wieprzowinę na ostro. Ale na gorącym półmisku. Dopłacisz kilka groszy, najlepiej praskich, a dużo lepsza.

Krzysztof już rozpoznawał ten głos. Il Patron leżał półnagi na brzuchu, a kolejny Azjatczyk skakał mu po plecach.

– Kręgi mi wysiadały. Niby od szyjoskrętu, ale co te konowały wiedzą? U Awicenny czytałem, że to może być genetyczne i nic się nie da zrobić. Ale nie będę cie zanudzać. Notuj.

Z Rurzą to było tak, że za młodu się związał z AWS. Nie możesz tego pamiętać, boś młody jak pocholęcie, ale było to ugrupowanie nazbyt radykalne, i co tu długo ukrywać, nie nazbyt przystające do czasów ówczesnych, nawet jak na standardy Matki Naszej, Świętego Kościoła Powszechnego – w tym miejscy Patron się przeżegnał, ale jakby trzema palcami, co Kristoforo nie omieszkał zapamiętać – banda nierobów, ot co!, i jak się rozpadli, Rurza pozostawał długo bez zajęcia. Powiadano że brał udział w kilku bitwach, że zaciągnął się do Sforzy, a potem na dwie dekady zniknął z miasta. Wrócił całkiem niedawno, z kiesą wypchaną złotymi monetami z wizerunkami dziwnych jakichś władców ze Wschodu i podawał się za wysłannika samego księdza Jana, co jest bzdurą kompletną, bo przecież ja sam…. – Tu Il Patron stęknął, widocznie kręgi zabolały jakoś dotkliwiej – Nieważne. No więc wrócił niby ze jakoś niedawno, ale powiadają, ze zadał się z nieodpowiednią kobietą i… my teraz musimy ją znaleźć!

Imię Rurzy (II)

Nad miastem wisiała tradycyjna mieszanka smogu i smrodu mocznika. Nie ma co ukrywać, Rzym od dawna nie był tym czym dawniej. Ledwie tysiąc lat wcześniej kilkukrotnie złupili go Germanie, co zmieniło nie tylko skalę bogactwa, ale i mentalność mieszkańców. Od tego czasu mało kto inwestował więcej w nieruchomości, przemysł podupadł, oferta kulturalna straszliwie kulała, ograniczając się do okresowych rewolt ludowych, cyklicznych procesji biczowników i świątecznego palenia czarownic oraz heretyków ku chwale Pana.

Braciszek Kristoforo wbiegał na jedno z siedmiu wzgórz Wiecznego Miasta i przeklinał swój los. Habit plątał mu się między nogami, a on rozmyślał o tym, że trzeba było milczeć w dzieciństwie, to dziś nie wplątałby się w taką aferę, tylko przerzucałby gnój w pańskich chlewach i byłby szczęśliwy sprawując pieczę nad nierogacizną. Od czasu do czasu któraś świnka by znikała, panienka Adrianna śmiałaby się rozkosznie na widok prezentu. Krzysztof był chłopskim synem, którego – po zauważeniu niezwykłych talentów chłopca przez świętej pamięci matkę pana Xubiaka – akcja charytatywna kilku pobliskich dworów wysłała do klasztoru w Melku, a potem na studia do Paryża i Bolonii, w końcu prawie na papieski dwór.

„Perły przed wieprze” wychrypiał eks Krzysztof i nadal biegł za lektyką inkwizytora. Czterech nubijskich eunuchów narzucało takie tempo, że bez problemu wygraliby tradycyjny bieg perski z Aten do Maratonu albo odwrotnie, akurat w tym fragmencie Tacyt był kompletnie niezrozumiały. Dzieciarnia, urwisy miejskie, grały w piłkę głową jednego z cesarzy, była to bowiem epoka nie nazbyt łaskawa dla zabytków i takiego pełnego Nerona można było mieć w cenie kolacji w jednej z nadtybrzańskich tawern, tylko gdzie takie coś potem ustawić? Na własne ogródki, kredytowane przez florenckie albo werońskie banki, mogła sobie pozwolić wyłącznie wyższa klasa średnia, reszta ludności gnieździła się w chałupach, lepiankach i ostatnich nierozpadłych kamienicach czynszowych.

W jednej z takich mieszkał zabity poprzedniej nocy Rurza i Patron ruszył ku schodom prowadzącym na czwarte piętro. Jak na takiego złamasa, całkiem sprawnie idzie, pomyślał Krzysztof, który próbował dojść do siebie w pobliskiej bramie. Tężyzna fizyczna nie stała najwyżej na liście klasztornych priorytetów, kojarząc się nadmiernie z grzesznym kultem ciała, choć kilku co nowocześniejszych przeorów próbowało to zmienić, spotykając się z bluźnierczymi oskarżeniami o uleganie zagranicznemu nowinkarstwu i ciągoty sodomistyczne. Portier, a może nawet właściciel budynku, wił się cały w ukłonach, choć zarzekał się, że o signore Rurzy nie ma nic złego do powiedzenia, grzeczny, zawsze mówił dzień dobry, a czynsz opłacał nawet przed terminem. Nie to co reszta tego tałatajstwa, wyszeptał w zaufaniu Patronowi. – Ci to najlepiej w ogóle by nie płacili! – Wykrzyczał głośno.

Rzeczywiście mieszkańcy kamienicy na Via Silvestria nie wyglądali na szczególnie zamożnych. Jak szybko się zorientował Kristoforo kilka mieszkań zajmowała podupadła miejska inteligencja, jedno bodajże wdowa po urzędniku kościelnym, w dwóch gnieździły się wielodzietne rodziny z Kampanii, które utraciły ziemię wskutek parcelacji. Na najwyższych piętrach mieszkali bizantyjscy uchodźcy i migranci ekonomiczni ze wschodnich rubieży Cesarstwa, których patron nakazał natychmiast braciszkowi przesłuchać. Nie mieli zbyt wiele ciekawego do powiedzenia. Mówili zresztą jakimś innym narzeczem, jakże różnym od tego znanego Krzysztofowi od maleńkości i ledwie ich rozumiał. Tęsknili za widokiem kominów za oknem, ale o Panu Rurzy nie mieli zbyt wiele do powiedzenie. „Chop jak każdy inny tukej”, wzruszali ramionami i wracali spać przed nocką w katakumbach.

W mieszkaniu Rurzy panował artystyczny nieład, o czym Krzysztof przekonał się przekraczając próg lokalu. Na sofach rozdarte poduszki, pierze galijskich kogutów unosiło się nadal w powietrzu, meble poprzesuwane, ceramika potłuczona, obrazy, w tym kilka z najnowszej szkoły zwanej renesansową, poprzekrzywiane na ścianach. Młodzieniec niemal natychmiast wydedukował, że ktoś musiał czegoś szukać w mieszkaniu denata i chciał tym spostrzeżeniem podzielić się z Patronem, ten jednak machnął ręką natychmiast uciszając młodzieńca. Z jednej z licznych kieszeni swego płaszcza wyciągnął dziwne urządzenie, tak jakby mały talerzyk na kiju i zaczął przez nie oglądać skobel u drzwi.

– Leworęczny, metr sześćdziesiąt trzy wzrostu, buty kupione albo u Giusta albo Bernardiniego na rynku, szata wierzchnia z importu, ale spodnium jak najbardziej italskie. Zanotowałeś? – Niespodziewanie zwrócił się do Krzysztofa, który aż zbladł z wrażenia. – Nie mam głowy do takich szczegółów. A ty podobno jesteś najlepszy w kruczkach prawnych w całym klasztorze, dlatego wezwałem właśnie ciebie. – Patron wnikliwie spojrzał młodszemu mężczyźnie w oczy, który zbladł jeszcze bardziej.

– Dziękuję – Wyjąkał Krzysztof.

– No, pieniędzy z tego żadnych nie będzie, mówię z góry, ale wpis do cv mogę załatwić. To ważne w karierze. – Almodewar poklepał Krzysztofa po ramieniu i pogwizdując zaczął schodzić w dół.