Każdemu smagnięciu towarzyszył cichutki jęk udręczonego człowieka. Jakby pełen ukrytej radości, zadowolenia z nadciągającego bólu. Il Patron Almodewar, kościelny inkwizytor w trzecim pokoleniu i chrześcijanin w drugim, jak co każdy poniedziałek i piątek, biczował się przed snem. Zaufany człowiek trzech kolejnych papieży, o którym powiadano, że miłosiernie skrócił żywot przynajmniej dwóch z nich, miał swoje słabości, ale na pewno nie należały do nich litość, współczucie ani empatia.
Rozkoszne biczowanie przerwał stukot drewniaków po kamiennych schodach wyziębionego klasztoru. Zimy nawet w Rzymie dawały popalić co słabszym braciszkom, zwłaszcza z południa i zapadali oni na tajemniczą chorobę w której czasowo przejaśniała się zdolność myślenia, a potem z reguły marli jak muchy albo Polacy pod Pskowem. To jednak wydarzyć się miało dopiero kilka wieków później. Patron zgubił rytm uderzenia i jedna z końcówek biczyska boleśnie wbiła się w lewy pośladek. Znowu przez kilka dni nie będzie mógł skorzystać z osła.
Do celi wszedł posługacz kuchenny, trzynastoletni może chłopak o twarzy wykrzywionej strachem, co nie przeszkodziło mu ciekawie rozejrzeć się po pomieszczeniu. Ledwo co wypchany siennik i wielki drewniany krzyż stanowiły jedyną ozdobę, Almodowar nie używał nawet kilimów do okrycia. Uzyskał jednak dyspensę na posiadanie długiego czarnego płaszcza, który teraz pospiesznie wciągał na grzbiet, by nie szerzyć przed młodziankiem zepsucia. I słusznie, uda miał bowiem krzywe jak wieża w Pizie albo i bardziej.
W tym miejscu brat Kristoforo musiał wrócić do swojej codziennej pracy. Brat Anzelm obudził się z popołudniowej swej drzemki i rozpoczął swoistą kontrolę, choć słowo to nabrało tego znaczenia znacznie później, w skryptorium. Krzysztof więc, z cywilnego żywota Bocz Kowski, wrócił do przepisywania Kodeksu Justyniana z ostatniego zachowanego na całym Zachodzie pełnego egzemplarza. Jakoś inaczej wyobrażał sobie całe to swoje mnichowanie, tyle się nasłuchał o zepsutych braciszkach, kobietach, winie i śpiewie, a tu głównie modlitwa, co prawda śpiew tyle że chóralny i ciągłe niewyspanie.
Pełno błędów było w tym Kodeksie, na każdej stronie jeden albo dwa i brat był już zmęczony od tego poprawiania prawa. Lepiej by było napisać od nowa, ale zaraz odezwałyby się głosy, że to zabytek i absolutnie nie wolno! Zresztą kto do tego zajrzy przez najbliższe i tysiąc lat, Krzysztof ciężko medytował nad swoją niepotrzebną robotą, przecież to bzdury kosmiczne. Gdzież mu, temu Kodeksowi, do przejrzystości prawa saaaaaaalickiego albo zwyczajowego prawa pierwszych Słowian, ech. Nudy straszne. A wymyślił cały nowy gatunek literacki, powieść kryminalną mianowicie, i jakby tylko pozwolono mu ją w spokoju spisać to byłaby to rewelacja literacka na miarę Petrarki albo i Villona!
Westchnął ciężko, co natychmiast sprowadziło do pulpitu brata Anzelma. Stanął obok i próbował wywęszyć, co też Krzysztof porabia. Szczęśliwie od ciągłego czytania ślepy był jak kret i nie był w stanie wypatrzyć zapisanych drobnym maczkiem skrawków pergaminu…
Z fontanny di Trevi ekipa sprzątaczy wyławiała conocną daninę miedziaków od ciągnących do Świętego Miasta pielgrzymów z całego świata, nawet zza Słupów Herkulesa – od kiedy do służby weszły podróżnicze stalowe liniowce, podróżowanie stało się śmiesznie tanie dla zamorskiej klasy średniej, nie tylko chrześcijańskiej – kiedy znalazła parę butów. Nie byłoby w tym nic dziwnego, nie takie rzeczy znajdowały służby miejskie w tym miejscu, bielizny zwłaszcza spodniej było z reguły zatrzęsienie, ale w butach znajdowały się stopy, wyżej nogi, brzuch i cała reszta niejednoznacznie wskazująca, że prawie kompletnego znaleziono człowieka. A już wielki Arystoteles udowodnił, że akurat człowiek pod wodą oddychać zbyt długo nie może, więc wszystko wskazywało, że chodzi o człowieka nieżywego, co sierżant Teluryk ze straży miejskiej natychmiast potwierdził empirycznie, rozcinając swym mieczem trzewia denata. Ten nie zaprotestował, co kolejny raz dowodzi triumfu nowej naukowej ery nad starą, pełną przesądów i zabobonów.
W panikę popadł jednakże dopiero dzielny stróż prawości, weteran bitwy pod Grunwaldem, w której to brał udział po stronie jak opowiadał w tawernie „Krzywy Dzban”: zawsze odpowiedniej, kiedy jeden z jego podwładnych rozpoznał w trupku osławionego Rurzę, znanego gdzieniegdzie rzezimieszka o którym powiadano, że ma powiązania z samym… i tu zawieszano głos. Dlatego też teraz inkwizytor pędził, w lektyce niesionej przez czterech nubijskich eunuchów, na miejsce zbrodni, a krew powoli wsiąkała w fałdy płaszcza. Sierżant Teluryk chętnie znalazłby się na czele tatarskiej jazdy, byle tylko nie spotkać się z purpurowym dostojnikiem, a kiedy ten wysiadał ze swego pojazdu i powoli zmierzał ku niemu kuśtykając, pomyślał, że wolałby nawet być w okopach i czekać na Tatarów, którzy nigdy nie nadejdą przez pustynię…
… nawet jakby mieli nadejść.