Nad miastem wisiała tradycyjna mieszanka smogu i smrodu mocznika. Nie ma co ukrywać, Rzym od dawna nie był tym czym dawniej. Ledwie tysiąc lat wcześniej kilkukrotnie złupili go Germanie, co zmieniło nie tylko skalę bogactwa, ale i mentalność mieszkańców. Od tego czasu mało kto inwestował więcej w nieruchomości, przemysł podupadł, oferta kulturalna straszliwie kulała, ograniczając się do okresowych rewolt ludowych, cyklicznych procesji biczowników i świątecznego palenia czarownic oraz heretyków ku chwale Pana.
Braciszek Kristoforo wbiegał na jedno z siedmiu wzgórz Wiecznego Miasta i przeklinał swój los. Habit plątał mu się między nogami, a on rozmyślał o tym, że trzeba było milczeć w dzieciństwie, to dziś nie wplątałby się w taką aferę, tylko przerzucałby gnój w pańskich chlewach i byłby szczęśliwy sprawując pieczę nad nierogacizną. Od czasu do czasu któraś świnka by znikała, panienka Adrianna śmiałaby się rozkosznie na widok prezentu. Krzysztof był chłopskim synem, którego – po zauważeniu niezwykłych talentów chłopca przez świętej pamięci matkę pana Xubiaka – akcja charytatywna kilku pobliskich dworów wysłała do klasztoru w Melku, a potem na studia do Paryża i Bolonii, w końcu prawie na papieski dwór.
„Perły przed wieprze” wychrypiał eks Krzysztof i nadal biegł za lektyką inkwizytora. Czterech nubijskich eunuchów narzucało takie tempo, że bez problemu wygraliby tradycyjny bieg perski z Aten do Maratonu albo odwrotnie, akurat w tym fragmencie Tacyt był kompletnie niezrozumiały. Dzieciarnia, urwisy miejskie, grały w piłkę głową jednego z cesarzy, była to bowiem epoka nie nazbyt łaskawa dla zabytków i takiego pełnego Nerona można było mieć w cenie kolacji w jednej z nadtybrzańskich tawern, tylko gdzie takie coś potem ustawić? Na własne ogródki, kredytowane przez florenckie albo werońskie banki, mogła sobie pozwolić wyłącznie wyższa klasa średnia, reszta ludności gnieździła się w chałupach, lepiankach i ostatnich nierozpadłych kamienicach czynszowych.
W jednej z takich mieszkał zabity poprzedniej nocy Rurza i Patron ruszył ku schodom prowadzącym na czwarte piętro. Jak na takiego złamasa, całkiem sprawnie idzie, pomyślał Krzysztof, który próbował dojść do siebie w pobliskiej bramie. Tężyzna fizyczna nie stała najwyżej na liście klasztornych priorytetów, kojarząc się nadmiernie z grzesznym kultem ciała, choć kilku co nowocześniejszych przeorów próbowało to zmienić, spotykając się z bluźnierczymi oskarżeniami o uleganie zagranicznemu nowinkarstwu i ciągoty sodomistyczne. Portier, a może nawet właściciel budynku, wił się cały w ukłonach, choć zarzekał się, że o signore Rurzy nie ma nic złego do powiedzenia, grzeczny, zawsze mówił dzień dobry, a czynsz opłacał nawet przed terminem. Nie to co reszta tego tałatajstwa, wyszeptał w zaufaniu Patronowi. – Ci to najlepiej w ogóle by nie płacili! – Wykrzyczał głośno.
Rzeczywiście mieszkańcy kamienicy na Via Silvestria nie wyglądali na szczególnie zamożnych. Jak szybko się zorientował Kristoforo kilka mieszkań zajmowała podupadła miejska inteligencja, jedno bodajże wdowa po urzędniku kościelnym, w dwóch gnieździły się wielodzietne rodziny z Kampanii, które utraciły ziemię wskutek parcelacji. Na najwyższych piętrach mieszkali bizantyjscy uchodźcy i migranci ekonomiczni ze wschodnich rubieży Cesarstwa, których patron nakazał natychmiast braciszkowi przesłuchać. Nie mieli zbyt wiele ciekawego do powiedzenia. Mówili zresztą jakimś innym narzeczem, jakże różnym od tego znanego Krzysztofowi od maleńkości i ledwie ich rozumiał. Tęsknili za widokiem kominów za oknem, ale o Panu Rurzy nie mieli zbyt wiele do powiedzenie. „Chop jak każdy inny tukej”, wzruszali ramionami i wracali spać przed nocką w katakumbach.
W mieszkaniu Rurzy panował artystyczny nieład, o czym Krzysztof przekonał się przekraczając próg lokalu. Na sofach rozdarte poduszki, pierze galijskich kogutów unosiło się nadal w powietrzu, meble poprzesuwane, ceramika potłuczona, obrazy, w tym kilka z najnowszej szkoły zwanej renesansową, poprzekrzywiane na ścianach. Młodzieniec niemal natychmiast wydedukował, że ktoś musiał czegoś szukać w mieszkaniu denata i chciał tym spostrzeżeniem podzielić się z Patronem, ten jednak machnął ręką natychmiast uciszając młodzieńca. Z jednej z licznych kieszeni swego płaszcza wyciągnął dziwne urządzenie, tak jakby mały talerzyk na kiju i zaczął przez nie oglądać skobel u drzwi.
– Leworęczny, metr sześćdziesiąt trzy wzrostu, buty kupione albo u Giusta albo Bernardiniego na rynku, szata wierzchnia z importu, ale spodnium jak najbardziej italskie. Zanotowałeś? – Niespodziewanie zwrócił się do Krzysztofa, który aż zbladł z wrażenia. – Nie mam głowy do takich szczegółów. A ty podobno jesteś najlepszy w kruczkach prawnych w całym klasztorze, dlatego wezwałem właśnie ciebie. – Patron wnikliwie spojrzał młodszemu mężczyźnie w oczy, który zbladł jeszcze bardziej.
– Dziękuję – Wyjąkał Krzysztof.
– No, pieniędzy z tego żadnych nie będzie, mówię z góry, ale wpis do cv mogę załatwić. To ważne w karierze. – Almodewar poklepał Krzysztofa po ramieniu i pogwizdując zaczął schodzić w dół.