Imię Rurzy (VII)

W którym objawiają się pierwsi chuligani footbolowi.

Owegoż to dnia miasteczko C. w środkowej Italii, niewielka mieścina, której brak znaczenia dobitnie podkreślało to, że rywalizowały o nią tylko trzy włoskie państewka i jej mieszkańcy nie nazbyt mogli żyć z wiosennego łupiestwa poległych rycerzy, była świadkiem wydarzeń absolutnie niezwykłych. Otóż wczesnym popołudniem wjechali do niej nasi bohaterowie, nie dając po sobie poznać swych prawdziwych mian i fizjonomii. Braciszek Kristoforo jechał na ogierze, ale wałachu, ubrany w szykowny półpancerz i kołpak, który skrywał klasztorną fryzurę. Il Patron, prawdziwy bohater na ośle, wdział suknie służebnego, a na głowie nosił tylko słomkowy kapelusz, bo i tak łysy był jak kolano, a i słońce przygrzewało od samego świtu jak w Barbarii.

By nie rozwiewać swych incognito przybrali nowe miana swe na użytek misji wykonywanej. I tak Patron stał się Sancho, jak w jego ojczyźnie nazywano chytrych przedstawicieli ludu, a młodszy braciszek został obdarzony mianem Kojota jak w nowo odkrytych Amerykach nazywano pewne zwierzę z rodziny psowatych, żywiące się padliną, niewielkimi gryzoniami i wolnością. By dopełnić kamuflażu jeden z naszych bohaterów porzucił swój słynny płaszcz, drugi przykleił nad wargą sztuczne wąsy, gumą arabską i obaj stali się całkiem nierozpoznani, co wypróbowali na Forum Roanum, gdzie, wzięci za wiejskich prostaczków, zostali trzy razy okradzeni, wielokroć wyśmiani, a raz poturbowani przez wielkomiejski motłoch.

Zupełnie nieistotne okazały się te brewerie bezowocne, na nic godziny sposobienia się i przygotowań, wstrzymywania opowieści naszej szczegółami drugorzędnymi i zbędnymi, kiedy mianowicie wjechali na sam rynek miasteczka, ni żywego ducha nie spotkali. Była to wieś jakby całkiem wymarła i zamieszkana tylko przez duchy, tak że strachliwy w swej roli Sancho aż się przeżegnał na użytek potencjalnych obserwatorów i rzeczywiście zza drzwi domu najbliższego wychynął staruszek, cały w skrofułach, bezzębny i wskazał przybyszom wzgórek jakby za mieściną, za co uhonorowany został miedziakiem żelaznym popchnniętym na piach, za który to pieniądz natychmiast podziękował skinieniem głowy i rzucił się na ziemię.

Straszliwa jakaś bitwa rozgrywała się za wzgórzem, widać było jak jedni leją drugich, a potem drudzy pierwszych, czemu przyglądały się tłumy gawiedzi zgromadzone wokół i gwiżdżą, harcują przeokropnie, klaszczą w dłonie i śpiewają obraźliwe przyśpiewki o matkach przeciwników. Tak więc brat Kristoforo, teraz przecież rycerz Kojote, w rolę swoją wczuwszy się aż nazbyt dobrze, opuścił szyszak, sztachetę wyrwał z płotu najbliższego i ruszył, rzucił się, rozdzielać walczące strony. Pancho nie zdołał go powstrzymać i aż chwycił się za, łysą przypomnijmy, głowę.

Kojote wpadł już na boisko i począł sztachetą wywijać jakby kopią, koń jego jednak poddał się swej wałachości, stał więc spokojnie i, choć popędzany cuglami i kłuty ostrymi czubkami butów jeździeckich, w całej awanturze brać udziału nie zamierzał. Zeskoczył obłędny rycerz na ziemię i pobiegł, zbroją obciążony, ku najbliższemu graczowi, który akurat biegł ze świńskim pęcherzem w stronę wioski przeciwnika i rozpoczął się totalny rozgardiasz, który przeszedł do historii jako ostatni mecz calcio na błoniach do wieku dwudziestego, gdyż wkrótce papież zakazał podobnych rozrywek, tak to zakończyła się I wyprawa Il Patrona i Kristoforo w poszukiwaniu śladów Rurzy na prowincji.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s