Anonim

List przyszedł w niewyróżniającej się kopercie, ale nauczony uprzednimi doświadczeniami przez trzy dni wolałem go nie ruszać. Szczęśliwie nie wybuchł, dlatego w końcu go otwarłem na długim nożu. Z wnętrza wypadło kilka zeszytowych kartek pokrytych elegancką kaligrafią. Publikuję go w tym miejscu bez żadnych skrótów.

Ośmielam się zamieścić kilka słów Prawdy o tym giaurze nieczystym Radosławie zwanym też Wielki Pe, ponieważ dotychczasowe zapisy są nadmiernie korzystne dla tego wyrzutu sumienia Boga, oby żył wiecznie!

Zaczął przyjeżdżać do naszego szejkanatu blisko dwadzieścia lat temu i jakoś tak zakręcił się koło naszego towarzystwa, i spotykaliśmy się co pewien czas w różnych miejscach. Potem się okazało, że chciał być jak my, młody, piękny i w gronie radców. Nie potrafiliśmy mu wytłumaczyć, że bycie radcą wymaga nie tylko wielkiej inteligencji, kultury osobistej i powszechnej, ale przede wszystkim gruntownego państwowego wykształcenia, a nie tego świstka ze szkoły koranicznej w Ł., którym wymachiwał wokół.

Posiadał wówczas jeden garnitur, jeszcze z obrzezania, i chodził w nim wszędzie, zimą czy latem. Zimą trząsł się z zimna, latem pot zlewał części garderoby. Kieszonka zielonej marynarki pozostawała pusta i często, kiedy siedzieliśmy w najmodniejszych płockich knajpach, inni klienci brali go za kelnera i wsuwali mu drobne sumy, by szybciej pobiegł po piwo albo przyniósł pilaw z baraniną. Piastry przyjmował z godnością.

Podawał się wówczas za hardcorowca, ale kiedy wziąłem go na koncert słynnego wówczas zespołu Frontside, okazało się, że nie zna ani jednego wersu. Kiedy my skandowaliśmy kolejne wersy klasycznej poezji Demona, on zagubiony stał w kącie i zdawał się zagubiony pośród tego harmidru. Tatuaż SE z jego kłykci spływał gęstymi kroplami, wykonany był bowiem henną.

Kawę pił okropną. Więcej nie odważę się napisać. Nie każdego w dzisiejszych czasach stać na niewolnika, ale nie zwalnia to nikogo od poczucia smaku.

Najbardziej nas zdziwiło, kiedy zniknął i jakieś dwa, może trzy ramadany później wrócił, w sportowym wozie, bo nie ma co ukrywać, niewierni robią najlepsze samochody, z wielką tablicą rejestracyjną DORADCA1. Zadał szyku, znaczy się. Psim, Wybacz Panie, swędem załapał się tamtej zawodowej korporacji, a standardach tak skandalicznie niskich, ze biorą prawie każdego.

Te auto rozbił tuż za rogatkami miasta. Było pożyczone, a tablica odkleiła się zaraz po uderzeniu w pierwszą palmę.

Z wyrazami szacunku, o Muffi

Piast.

Larwy

Mężczyzna wszedł na wydmę i nadzieja, przez moment obecna, powoli gasła na jego twarzy. Przed nim i za nim nic się nie zmieniało, wszechobecny piasek nie pozwalał oku zaczepić się na żadnym elemencie krajobrazu. Mężczyzna cichutko jęknął, choć mógł też zwyczajnie trochę głośniej westchnąć, zszedł kilka kroków niżej i rozsiadł się najwygodniej jak tylko mógł.

Piasek delikatnie parzył go w pośladki, jednak chusteczkę, jedyną zbędną w tym upale część garderoby jaką posiadał, obwiązał sobie głowę. Legendarny słomkowy kapelusz, który wyratował go z wielu perypetii, a i on sam ratował go z szeregu kolejnych, zgubił noc albo dwie temu, kiedy uciekał przed Tauregami z armii wyzwolenia Algierii albo Mali, na tym etapie swej podróży nie był w stanie określić w jakim państwie aktualnie się znajdował. Choć próbował im wytłumaczyć, że Berberowie i Ślązacy pochodzą z jednego pnia, jeśli nie etnicznego – tu badania nie przyniosły dotychczas ostatecznego rozstrzygnięcia – to przynajmniej kulturowego, pustynni nomadzi w zdobycznych toyotach ośmielali się w to wątpić i uznali, że mają do czynienia z rządowym szpiegiem.

Zzuł sandałki i dokładnie sprawdzić palce u stóp. Larwy pchły piaskowej nadal się nie wykluły, co było nie najgorszą z możliwych wiadomości. Razem z kapeluszem zgubił jedwabną mapę i to już nie było przyjemne, bo zabiłby, choć może nie siebie, za kawałek planu, choćby najmniej dokładnego. Było tak gorąco, że nawet nie chciało mu się żartować z odwiecznego paradoksu, że jedyna możliwa dokładna mapa, mapa która dawałaby stuprocentową pewność, co do dokładnego położenia, musiałaby być o skali jeden do jednego. Ale czy wtedy składałaby się z piasku?

Mężczyzna wyciągnął z chlebaka jajko, rozbił skorupkę o łokieć i zaczął skrobać. Suchy wiatr poniósł nową woń ponad wydmami, niewstrzymywany przez żadne przeszkody zaniósł charakterystyczny fetorek szkolnych wycieczek i kolejowych przedziałów nad Ocean, przywołując przyjemne skojarzenia w grupie drzemiących polskich seniorów w ośrodku wypoczynkowym w M. Na dnie torby, tuż obok harcerskiego kompasu i gumowanej przeciwdeszczowej pałatki, leżało kilka drobinek soli, którą wędrowiec obtaczał właśnie żółtko. Po posiłku nalał kawy z termosu do nakrętki i powoli smakował gorący napar, własnoręcznie przygotowany – ileż to już dni temu? – w proporcjach łyżeczka grubo zmielonej kawy na litr wody.

Potrząsnął sandałami sprawdzając, czy jakiś skorpion nie znalazł sobie nowego miejsca zamieszkania ani nie próbował założyć rodziny poprzez popełnienie międzyrodzajowego mezaliansu. Dokładnie zakręcił termos, nałożył nakrętkę i spakował do chlebaka. Niespiesznie podniósł się na nogi i ruszył w dalszą drogę. Wiatr niespiesznie zasypywał jego ślady.

****

Mężczyzna wszedł na wydmę i nadzieja, przez moment obecna, powoli gasła na jego twarzy. Przed nim i za nim nic się nie zmieniało, wszechobecny piasek nie pozwalał oku zaczepić się na żadnym elemencie krajobrazu. Mężczyzna cichutko jęknął, choć mógł też zwyczajnie trochę głośniej westchnąć, zszedł kilka kroków niżej i rozsiadł się najwygodniej jak tylko mógł.

Czy w idealnym świecie potrzebni by byli doradcy podatkowi?

– Radku, musisz mi pomóc! – Usłyszałem od odrzwi gabinetu.

Westchnąłem. Wszyscy mamy dobrych znajomych z przeszłości, którzy po latach okazują się znajomymi znacznie mniej inspirującymi niż niegdyś. I nic nie poradzisz, bo przecież nie wyrzucisz za drzwi, jesteś na to zbyt dobrze wychowany. No i masz wspomnienia. A jednak… Nawet sekretarka, asystentka ds administracyjnych znaczy się, doskonale wie, że tego typu klientom należy parzyć kawę trzeciej, może nawet wkrótce czwartej kategorii, a na tacę władować trochę magdalanek, żadnych wuzetek i pączków od mistrza Biklego. Nie wykosztuję się nadmiernie, ale i tak nie zrozumie introspektywnej aluzji. On, ten mój gość:

– Marcinie – Przyjmijmy na potrzeby tego wspomnienia, że ma on na imię Marcin, co nie musi być prawdą, ale przyjmijmy.- Czym mogę pomóc?

– Muszę zgubić trochę faktur.

– Jacht, samochód służbowy, dwa telewizory?

– Kebaby. – Muzę przyznać, że miał resztki honoru, bo się zaczerwienił. – Wszystkie z tego roku.

– Łatwizna. – Odetchnąłem z ulgą. – Da się zrobić. Ile ich zjadłeś? Ze dwadzieścia?

– Więcej.

– Pięćdziesiąt? Sto?

Milczał.

– No chyba nie dwieście pięćdziesiąt! – Przyjrzałem się mojemu gościowi z nowo rozbudzoną uwagą. Garnitur nawet elegancki, ale sprzed dwóch lat. Krawat niby dobry, ale jego kolory o odcień, o jedną tonację barw zbyt jaskrawy. No i chusteczka zamiast poszetki! Ostatni raz prana w poprzedniej epoce politycznej, o zgrozo. Typowy prowincjonalny przedstawiciel małomiasteczkowej elity.

– Tak dokładnie to trzysta dwadzieścia cztery.

– Ile?!

– Bo rozumiesz, my z żona zaczęliśmy żyć zdrowo. Jarmuż, sojowe latte, wegańskie burgery. Bo niby już młodsi nie będziemy, ani ja, ani ty… – I spojrzał na mnie. A to chamek! Z twarzy jest dobre dziesięć lat ode mnie starszy, a siwizna we włosach nie sprawia wrażenie dystyngowanej, jest po prostu dowodem postępującej degeneracji fizycznej, oby nie intelektualnej. I ten bebech, który nagle stał się naprawdę widoczny.

– No ale jak to, trzysta dwadzieścia i trzy… cztery?!

– Bo ja nie nadaję się do takiego życia. Wychodzę z domu wygłodzony na promenadę, a tam kebab turecki, ormiański, kurdyjski i polski. Kominy dymią. W cienkim, w grubym, w kieszonce, w bułce. nafta wgryza się do ust. Łagodny i ostry, średni, wołowina, cielęcina i nawet kurczak. Kuszą tak bardzo! – Jego twarz bruździła najczystsza rozpacz. Znowu westchnąłem.

– Czyli żeby żona się nie dowiedziała?

– Jaka żona? – Aż się żachnął – Papug!

To zmieniało sytuację. Słynny Papug, szef mojego gościa. Apodyktyczny, niezmiernie błyskotliwy i bez litości dla podwładnych. Co gorsza, jadał głównie ziarno, czasem ludzinę. Tak, on nie zrozumiałby całej tej afery z kebabami. „Marcin” by zniknął, wlec się na prowincję, składać zeznania. Westchnąłem po raz trzeci i ostatni:

– No dobrze, znam parę sztuczek, a kilku cypryjskich bossów branży kebabiarskiej jest mi winnych przysługę…

Był gotów całować mnie po rękach.

… ale tym razem mi zapłacisz. Po kosztach, oczywiście.

„Czas zakończyć tę znajomość”, myślałem, patrząc na mojego niedawnego gościa przez okno. Właśnie wykłócał się ze strażnikami miejskimi o mandat za parkowanie na kopercie. Brązowa, skórkowa – gdzie ją schował przedtem? – kurtka nadymała się prześmiesznie w kilku miejscach. Podjąłem decyzję: Jak tylko zrealizuję otrzymany od niego czek Banku Płocko-Amerykańskiego, wykasuję numer telefonu. A w poczekalni… a w poczekalni dostanie tchibo…

Zupa

Kiedy się mnie pytają jak robię moje zupy, zawsze z przyjemnością odpowiadam. Opowiadam jak to o piątej rano każdego dnia zmierzam na pobliski bazarek, gdzie zaprzyjaźnieni rolnicy sprzedają swe ekologiczne produkty i wybieram najświeższe marchewki, pietruszki, pory. Szukam najbrudniejszych jajek jako gwarancji absolutnie wolnego wybiegu kurek, przytraczam wielkie wory do mojego holenderskiego roweru i dzielnie, latem i zimą, w upał i deszcz, pedałuję do mojej nowoczesnej kuchni, tu na zapleczu tej wspaniałej stołówki, którą zbudowaliśmy wspólnymi siłami ku zadowoleniu pracowników. Po drodze wpadam do działającej od 120 lat, nieprzerwanie, wypiekali swe chleby nawet w powstaniu, piekarni, a piąte pokolenie piekarzy proponuje mi pełny wybór najświeższych chlebków i bułek. Kompozycję uzupełniam przyprawami z mojego własnego ogródka, specjalnie zbudowałem szklarnię na balkonie, by przez cały rok móc zadowalać mych czcigodnych gości, bo dla mnie są gośćmi, nie klientami, świeżo roztartym rozmarynem!

Tak mówię.

Rzeczywiście wizytuję targ, pod tym względem nie kłamię, w każdą sobotę, tuż po południu. Jest to jeden z najgorszych placów w okolicy, jakimś cudem uchował się z pełnej chwały dekady kapitalizmu szczękowego i kiedy ja się na nim pojawiam, komiksiarze, sprzedawcy peerelowskich monet obiegowych i inni łachmaniarze już się pozbierali i kierują się do domów. Zmierzam ku warzywniakom i wybieram potrzebne mi warzywa i owoce (zupy owocowe też miewamy w menu), targuję się, czasem biorę za darmo ze skrzynek do wyrzucenia i dopiero teraz dokonuję kluczowej transakcji. Zmierzam ku hodowcom bydlątek wszelakich i szukam najbardziej zabiedzonych, najbardziej rachitycznych kur gęsi łabędzi w ostateczności może być króliczek albo gołąb wędrowny i po długich targach kupuję sztuk trzy, może cztery, tych naszych braci mniejszych. Taka jest moja tajemnica.

Z najczystszym sumieniem mogę twierdzić, że moje dania są wegetariańskie, a nawet – na życzenie! – wegańskie, bo kiedy te miłe oku i znacznie gorsze w zapachu truchełka w końcu wygotuję w ogromnej balii, co rusz dorzucając kawałki mebli do ognia pod, mięsa jest w moim wywarze tyle, co kot napłakał. Albo inaczej: nawet kot by się rozpłakał na ten zapach. Jest to moja podstawa, baza zupna, na calutki roboczy tydzień i teraz zaczyna się najtrudniejsza część mojego zadania, mianowicie muszę wymyślić rodzaje i nazwy zup na poniedziałek wtorek środę czwartek piątek a czasem i sobotę. Już dawno odkryłem, ze kluczowy jest tu kolor, zupa może być całkiem pozbawiona smaku, byleby miała adekwatną hipnotyzującą barwę i nazwę typu Biała Wdowa, Czorny Górnik albo Zielone Pastwisko. Używam więc barwników spożywczych, kiedy i one nie starczają, wlewam po kropli albo dwie odpwoiedniej plakatówki i zupa zyskuje nie tylko w moich oczach. Skąd biorę chleb, zapytacie pewnie? Dobrzy ludzie wieszają na śmietnikach, choć trzeba przyznać, ze w naszych zindustrializowanych czasach zwyczaj ten stopniowo przemija i coraz trudniej nazbierać wór chleba na cały dzień, nie mówiąc o tygodniu. Niegdyś wystarczyło podjechać do jednego śmietnika i załatwione, teraz bramy, płotki, kamery i ochroniarze, już nie na umowach śmieciowych, a wściekli jak dawniej. Czasem też dodaje do zup makaron, własnoręcznie ukręcony, nie żartuję, cztery jajka, tona mąki i trochę robaków. Wszystkie rodzaje białka, nie brakuje nawet syntetycznego.

Ostatnio wchodzi do mnie do kuchni facet, elegancka marynarka i stylowe buty, choć niekoniecznie z półki najwyższej, to i tak postęp, dawniej chodzili w garniturach ślubnych przez cały rok i mokasynach z szyszką, i się przedstawia, nazwisko mi nieznane, z Działu Kontroli, dodaje i sobie myślę: No, dopadli cię cieniasie, teraz skontrolują dokumenty, książeczki sanepidu i dyplom mistrzowski, i będziesz musiał wrócić do zawodu, znowu będziesz belfrem historii w podrzędnej podstawówce, jeśli cię przyjmą po tej ostatniej erotycznej aferze z udziałem stożka, sześcianu foremnego i mapy pierwszego rozbioru, możesz mieć cały czas wilczy bilet na połowę Polski, w myślach się już spakowałem i wróciłem do domu, w hańbie oraz upokorzeniu. Przynajmniej żywy, pocieszyłem się, nie jak po normańskim najeździe, rozwleczony po połowie Akwitanii przez kruki i wrony. Pan przyszedł jednakże podziękować. I jeszcze dodał, że ma tylko 25 lat do emerytury i już tęskni za moimi zupami, i nie wyobraża sobie życia bez pracy. Nawet więcej, jakie to on miał propozycje angażu, gdzie to nie mógłby się zatrudnić, ale tam by nie było mojej zupy, to rezygnował, mimo premii, gratisów i rozliczenia w bahamskich jednostkach systemu bankowego i walucie bez wątpienia mocniejszej niż złotówka.

Nie będę ukrywał, było mi miło. Pilnowałem się, by nie powiedzieć zbyt wiele, kiedy całował mnie po rękach, jak to określił, mistrza. I tylko zastanawiałem się, czy pstrokacizna jego krawata, tej historycznej ozdoby dzielnych najemników z Krainy, to efekt moich zup czy też spaczonego gustu osobnika przede mną.

Zupa

Wychodzę dziś z domu, wesolutko sobie zmierzam na kolonoskopię, kiedy drogę zachodzi mi dwóch jakichś typów. Z gęby jakby jacyś tacy znajomi, może chodziliśmy razem do podstawówki albo byliśmy w pierwszej komunii, zastanawiam się, kiedy wyższy uchyla kaszkieta, ale nie takiego hipsterskiego, z warszawskiego sklepu, gdzie to kultowe nakrycie głowy kosztuje pół pensji albo i dwie, po prostu zwyczajny kaszkiet robociarski i się przedstawia:

– Edek!

– Antek… – Dopowiada drugi i wali mnie w łeb łomem czy nogą od stołka. Przecież to ja sam ich wymyśliłem, miga mi w odłamku sekundy nim się rozpływam.

****

Obudziłem się. Z opuszczonymi spodniami. Przykuty łańcuchem. Do stołu.

Przede mną stała miska zupy. Z łyżką.

– Jedz.

– Żryj.

Ledwie kończę, taką w kolorze pomarańczowym, podsuwają mi kolejny talerz. Zielony w smaku. I kolejny. Tym razem chyba porowy, ledwie poznaję pływające warzywa.

To się raczej nie skończy.

Zupa

Kiedy ostatnio zjadłem coś bezalkoholowego, a dokładniej, by być konkretnym i drobiazgowym, a również szczerym wobec czytelników i siebie samego, wprowadziłem do organizmu coś bezalkoholowego, to przez dwa dni miałem torsje i ledwie się wywinąłem od grobu. Nie było lekko, tyle powiem. Co gorsza, dopadł mnie wtedy, korzystając z chwil słabości, wątpliwy zaszczyt zostania bohaterem literackim, moje losy opisał mianowicie w zjadliwym artykułu miejscowy periodyk, wydawany przez wiadome siły, oczywiście, i nawet miałem się procesować, ale ostatecznie jestem ponad całą tę polityczną kloakę i hańbę moralną. I tylko wstyd mi za ludzi, których to nadal bawi oraz ekscytuje. Pokończy taki jeden z drugim jeden albo dwa fakultety i od razu myśli, że jest inteligencja, i to jeszcze polska.

Inteligencja to ja! – by sparafrazować wielkiego Mattehorna czy innego wielkiego człowieka z historii, to akurat absolutnie nieistotne i sprawa drugorzędna. Aktualnie inteligencja polska, zgadza się, ale jak trzeba będzie to i inna. Może lepiej, by nie rosyjska, ale jak trzeba będzie, to da się radę i tak. Choć miewają tam naprawdę twardych zawodników, ale co to dla mnie i dziesięć promili, byle wódka była pewnego pochodzenia, w ostateczności może być i bimber, raz się żyje i raz ślepnie, jak ponuro wita każdy dzień staruszek Kowalski, po zakupieniu, bardzo tanio, baniaka spirytusu od Ruskich w 91 na bazarku w Łowiczu. Ma rentę od państwa i żyje jak panisko w luksusowej ziemiance, razem ze stadem kotów i psów, z których co pewien czas któryś ginie, choć i tak mnożą się jak króliki bez poszanowania praw Bożych oraz ludzkich i potem człowiek nie wie, czy to psiokoty czy kotopsy pętają się pod nogami, kiedy idę czynsz comiesięczny odebrać i doszkolić w jedynej sztuce jaką oponowałem w stopniu mistrzowskim.

Sztukę mianowicie fałszowania faktur i umów prawno cywilnych, w piciu pozostaję mianowicie amatorem, co prawda zaawansowanym i mówię to bez fałszywej skromności rozdziewiczanej przygodnie pensjonarki. Staruszek Kowalski był niegdyś słynnym kasiarzem, ale postępująca automatyzacja i komputeryzacja zmusiły go do przebranżowienia i, zanim oślepł, był wybitnym fałszerzem dóbr wszelakich. Ileż w obieg wypuścił autentycznych Kossaków, to głowa mała! Każda szkapa na takim obrazie piękniejsza od poprzedniej, każdy ułan mężnie pręży virtuti militari na klapie munduru, i już za chwilę zginie za Polskę jak to każdemu ułanowi przystoi: w szaleńczej szarzy na okopy opuszczone. I nawet ja, cham i prostak, płakałem na ten widok łzami rzewnymi, obrazki schodziły jak na pniu, za bony towarowe, dolary i marki niemieckie, aż staruszek Kowalski połasił się na wiadomy spirytus i ślepy jak kret albo nowo narodzone niemowlę mógł jedynie polskie druki urzędowe dalej fałszować. Nikt się nie pozna, takie mamy zabezpieczenia.

Nawet jak na tutejsze zwyczaje, dzisiejsza zupa na stołówce dnia, szumnie wikińską nazwana, szczególnie niejadalna. Zielona jakaś, a chleb pamięta czasy Etrusków – to było takie plemię wczesnosłowiańskie w Italii, nieuki, a nie ci Ruscy zza Buga, co to jak się nazywają dla niepoznakami Ukraińcami czy Białorusinami, to i tak wiadomo, że są Ruskimi i nic tego nie zmieni, ot geopolityka – cóż jednak robić, zapłaciłem, to przecież nie wyleję do fikusa, kwiatka szkoda i pieniędzy. Chyłkiem uchylam poły marynarki, eleganckiej, sztruksowej, odkręcam zakrętkę – choć wyobrażam sobie, że to zawleczka granatu, który zaraz wrzucę na sam środek sali, brzuchate torsy w garniturach i śliczne nóżki w pończochach, choć nie moje, w końcu jestem demokratą i elitarystą, będą fruwać w powietrzu – i wlewam z piersiówki cytrynówkę, żubrówki w sklepie już nie było, o szóstej rano!, co to są za ludziska, to ja sam nie wiem, do talerza, bo jak mówiłem: zupa dnia dzisiejszego absolutnie gorsza być nie może niż ta dzisiejsza!

Atom

I wtedy zorientowałem się, że zostałem sam i już nigdy nie opuszczę elektrociepłowni. Razem z kuzynem i Dzieciakiem – to ksywka, a nie nazwa funkcji społecznej pełnionej z dumą przez rozkosznego kilkulatka albo rezolutną dziewczynkę, choć one od pierwszego dnia życia wiedzą więcej od chłopców, a jego dziewczyna – Dzieciaka, oczywiście – byłaby pewnie innego zdania – szukaliśmy najlepszego miejsca na pierwszy koncert naszego projektu black metalowego, miał być z nami basista, ale jak to basista, nie dojechał z Fryny, i wtedy nagle zostałem sam. Długie korytarze industrialnej perły Szombierek wydłużały się z każdym krokiem i kiedy tylko mijałem kolejne drzwi, otwierałem je i zadawałem najgłupsze z możliwych pytań, jedyne wszakże możliwe w takiej sytuacji, „Jest tam kto”? i odpowiadało mi echo.

… kto kto kto…

Wielkie hale wyszabrowane przez złomiarzy i pospiesznie odnowione na potrzeby polskich i niemieckich turystów. Ci pierwsi podziwiali osiągnięcia naszego przemysłu w erze późnej drugiej rewolucji przemysłowej, ci drudzy płakali nad utraconym rajem i babcią, co za haźlikiem zakopała trzy srebrne łyżeczki, by nie wpadły w ręce Armii Czerwonej i zapomniała odkopać tuż przed wypędzeniem w 1982 roku na pochodzenie. Ponad mną gruchały gołębie w międzygatunkowej sztamie z nietoperzami groźnie łypiąc na intruza zakłócającego ewolucyjną symbiozę, a ich gówienka spadały z głośnym pluśnięciem na posadzkę. Przecież jestem ssakiem, miałem ochotę wykrzyknąć w pustą przestrzeń, odpowiedziałoby mi jedynie złośliwe gruchanie, więc się powstrzymałem.

Kiedy tylko wydawało się, że wystarczy zrobić jeszcze jeden krok, by wyjść na zewnątrz, kiedy przez wielkie brudne tafle przemysłowego szkła jakimś cudem przebijały się, przez wielowiekowe osady smaru, pyłu i przemysłowej szadzi jakże charakterystycznej dla okien budynków mieszkalnych całego regionu, promienie słońca i już miałem zrobić ten ostatni krok, nagle znajdowałem się w tańcu, z adapteru leciało „Siała baba mak” i pani Janka nas ustawiała jak należy, następnego dnia mieli przyjść rodzice na występ w przedszkolu, i potem budziłem się, skulony, pośród żelbetowych łat, a to zdanie się nie chce skończyć jak i moja poniewierka pośród duchów epoki i czasu, które potrząsają akordeonami i brzęczą manierkami, kiedy je mijam, równie niewidzialny jak i one.

Leżałem w najciemniejszym kącie, słuchałem odgłosów kolejnych wycieczek dewizowych i patrzyłem jak dotychczasowy świat rozbija się na atomy. Spadały na mnie ptasie gówienka i byłem szczęśliwy.

Step

Rozżarzone słońce unosiło się wysoko nad rozgrzaną, parującą ziemią. Był to ten czas, kiedy równina, oblana wiosennymi roztopami, kwitła jak szalona, a kwiaty ścigały się o to, który ma bardziej ekstrawagancką barwę dla oka nawet mniej uważnego obserwatora. Motyle i owady unosiły się ponad trawami, ciężko pracując, choć to nie one zbiorą plony swego wysiłku, i tylko z rzadka coś przeszkadzało im w robocie. Jeden z największych gzów, zirytowany tą powracającą w kółko, cieżką i niepotrzebną pracą, usiadł na moment, by odpocząć i, zły na cały świat i los swój robotnika, ciął.

Obudził tym samym mężczyznę w nieokreślonym wieku, który drzemał, oparty o ścianę rozpadającej się szopy. Twarz młoda jeszcze, ale oczy zdradzały lata niepewności i poniewierki, a jego marny ubiór – workowate spodnie, surdut po starszym bracie i buty powieszone na szyi – uzupełniał słomkowy kapelusz i fajka z kolby kukurydzy. Mężczyzna odlał się, poszedł w pole, zerwał kilka chwastów, pokruszył i wrzucił do do główki. Nie chciało się palić i smakowało nie najlepiej, ale co robić? Tytoniu nie widział od września. Położył się na ziemi ponownie.

Różne znaki na ziemi i niebie wskazywały wielkie wydarzenia i odmiany losu ludzkiego, ale skądże mógł to wiedzieć stepowy chłopek? Życie biegło mu od jednej pory roku do drugiej, kierował się w swym życiu nie tyleż Bożym kalendarzem, co rytmem natury. Pole trzeba obsiać, nawozić, zebrać, złożyć ofiarę starożytnym bogom, by padało kiedy ma, a nie padało, kiedy nie powinno. Spokojne to było życie i Blademu, jak nazywano mężczyznę, nie spieszyło się do jego odmiany, choć rodzice z troską spoglądali na młodzieńca, który choć bliski czterdziestki, ustatkować się nie zamierzał i oddawał się jedynie coniedzielnym breweriom, wdychając dym magiczny i przekąsując go piołunem.

Serce pękało matce, ojcu łza się w oku kręciła, ale kiedy do wsi przyszedł werbownik i począł obiecywać złote góry, sprzedali chłopaka za garść miedziaków i obietnicę dalszych materialnych korzyści, wypłacanych każdej Wielkanocy. Wyrywał się Blady, oj wyrywał, ale nie dał rady, pobito biedaka i w pętach wrzucono na wóz, obok innych podobnych nieszczęśników, których nikt już nie chciał (widzieć) w tejże okolicy.

Podróż była długa, i karmiono znośnie, po pewnym czasie zerwano pęta Blademu i reszcie, żadnemu nie udało się odbiec dalej niż trzysta metrów od kupieckiej karawany. Aż na horyzoncie pojawiły się kominy wielkie jak górka za lasem albo najpewniej sam Pan Bóg, i wszyscy poczęli się żegnać, dziwując się, że takie dziwy są możliwe na tym świecie, a nie dopiero w Niebie. Szli teraz drogą wylaną czymś dziwnie sprężystym, co ni bosych stóp ni butów nie niszczyło jak żwir, a zwano to tu asfaltem. Szli także nocami, bo obmyślono jakieś diabelskie wynalazki, które świeciły na pstrykniecie palca i widno było jak w dzień, a w wygódkach przydrożnych można się było napić czystej wody, nie takiej zatęchłej, płynącej wprost z beczki bojlerem zwanej. Największe dziwo były to jednak wozy, co same jeździły, bez koni mułów osłów albo parobków do dyszla przytwierdzonych i biczem poganianych. Wozy te prowadziły czasem niewiasty, co już do reszty skonfundowało chłopków, choć słowa tego nie znali, oczywiście.

Wspominał Blady znaki przeróżne co zwiastowały nieszczęście – jak urodzenie trojaczków przez grubą Maryśkę, co to z nią się pół wsi zadawało albo konia zniknięcie sołtysowego tajemnicze, z tym koniem to już całą wieś miała porachunki – i je w swej durnocie zignorował, kiedy wielką windą, szolą tu zwaną, zjeżdżał wprost do piekieł, grubą tu nazywanych i w kilof jedynie uzbrojony, szedł na przodek, kopać czarne złoto, co zwyczajnego złota wcale nie przypominało – nie żeby Blady kiedyś je widział – lecz było znacznie cenniejsze, choć czarne jak sam diabeł albo i Niymiec, ich tu pełno było w okolicy, a co jeden to z lepszym łańcuchem – ketą – pod dresem i ledwie dziesięcioletnią beemką zajeżdżał na szychtę (czyli do roboty). Zauważył sztygar – po ichniemu to jak rządca pańskiego majątku – i obiecał Blademu, że sam sobie takie auto kupi już za lat dwa, za dziesięć do mieszkania z haźlikiem wewnątrz się wprowadzi, a za 25 lot emeryturę górniczą dostanie i będzie mógł do siebie na wieś z fasonem wrócić, Cywilizację i Porządek przynosząc w darze.

Może wykupi tych Kowalskich spod lasu, co to im pradziadek ziemię sprzedał głodem przymuszony, razem z córką swą najmłodszą, i nienawiść między rodami nigdy nie wygasła, choć wujek i ciotka do siebie wzajem mówili. I z chalupy wyrzuci na poniewierkę!

Imię Rurzy (XII)

Tam, gdzie dziś znajdują się rzymskie katakumby od czasów prehistorycznych odprawiano przeróżne odwieczne rytuały i dopiero nadejście chrześcijaństwa odmieniło ten historyczny porządek. Teraz, pod bokiem papieża, katakumby były ostoją bezdomnych i bezrobotnych, złodziei i lichwiarzy, podupadłych mnichów i rozwiązłych kapłanek zapomnianych kultów. Ostoją wszelakich mętów nowoczesnego piętnastowiecznego społeczeństwa, a także niewyczerpanym rezerwuarem relikwii, czasem – do pewnego momentu – nadal żywych. Szczury biegały luzem, nękane co najwyżej przez wygłodzone dzieci, bo przecież nie przez koty, te rozbisurmanione pupilki dam z wyższych sfer i czarownic. Nie było to bynajmniej miejsce najbezpieczniejsze w Rzymie, ale gdzież mu w skali zagrożenia do Watykanu?!

W jednym z najodleglejszych korytarzy paliła się lampka oliwna i niewyraźna postać człowiecza gestykulowała zawzięcie, mamrocząc coś do siebie. Z każdą sekundą siła głosu rosła, aż w końcu dało się usłyszeć:

– … a jeśli Boga nie wymyślono, by pilnował porządku społecznego, co wydawało mi się jeszcze niedawno pewnikiem, ale z lęku przed śmiercią? Kosmiczna pustka tak przerażająca, że nawet sędzia, nawet Sędzia Okrutny, lepszy jest od niczego? Śmierć jest absurdem ledwie tylko trochę mniejszym niż życie, za to o ile boleśniejszym…

– I nie zapominaj o tym, że nie ma moralności bez Niego! – Kolejny cień wychynął z cienia, potykając się o porzucone żelastwo. – Patrz, to chyba szyszak! – Pochylił się ku kamiennej posadce. – Powinien pasować do włóczni świętego Maurycego, tak sądzę.

Cień gmerał w stercie śmieci, zanim, najwidoczniej nieusatysfakcjonowany, powstał z klęczek:

– Widzę, że na starość wzięło cie na mędrkowanie w tej naszej jesieni średniowiecza.

– Śmierć zmienia człowieka, Patronie.

– Tak słyszałem, nie dane było mi sprawdzić osobiście. Kopę lat, Rurza.

– Kopę lat, Patronie. Uściskałbym cię, ale tam gdzie mieszkam, uchodzi to za sodomickie, rozumiesz?

– Dlatego tak tęskno było ci do kultury śródziemnomorskiej?

– A chuja z nią. Czniam tradycję. Nie jestem uniwersyteckim bakałarzem, by się nią przejmować, dając się wodzić za nos przez różnych hochsztaplerów.

– Chyba za kutasa, Rurza.

– No czasem. Człowiek się musi wyszumieć. Za młodu. A my nadal młodzi jak trzydzieści lat temu! Gdzie te papiery?

– Glejt na Cesarstwo. I paszport do Francji. Tureckie kwity masz?

– Mam.

– Sakiewka chuda, ale weź ze dwie czaszki jak będziesz wychodzić i sprzedaj jako głowy Pana Naszego.

– Marnie się handlują, to nie to co dawniej. Nie uwierzysz, w Niemczech niedawno jednego znajomka pogonili widłami, wieszać mieli, ledwie się wykaraskał. Chciał tylko sprzedać kielich krwi menstruacyjnej Maryi.

– Barbarzyńcy!

– Ano, niedowiarki.

– Śledztwo tak zaplatałem, że nikt się nie zorientuje. Ten mój pomocnik to taki matołek…

Brzdęknęła cięciwy kuszy, tuż potem spokój katakumb rozdarł wrzask ranionego człowieka. Prawie nikt nie zwrócił na te hałąsy uwagi, poza babulinką Anastazją, która pomyślała, że trzeba rozpalać pod kotłem, bo świeże relikwie gdzieś już konają, a ci synowie Scifów to straszni partacze i znowu pokpią sprawę. Żółte kości biorą co najwyżej chirurdzy i aż strach, co z nimi robią, z pewnością nie służy to Boskiemu Planowi i przeżegnała się nabożnie.

****

W tym miejscu urywa się relacja o przygodach dwóch – teraz prawdopodobnie już tylko jednego – niezwykłych bohaterów, których zapoznaliśmy w ostatnim miesiącu, ale niezbyt polubilibyśmy.

Imię Rurzy (XI)

W którym bohaterowie gromią strasznych Teutonów.

Jesień średniowiecza była epoką w której ludzie już nie wierzyli w smoki, ale nie ufali w moc pieniądza niekruszcowego tak bardzo jak późniejsze pokolenia, co zmusiło naszych bohaterów do pospiesznej ewakuacji z karczmy „Pod Krzywym Dzbanem”, kiedy Il Patron, by nie wypaść ze swej roli, próbował opłacić pobyt kawałkiem pergaminu z podpisem Cesarza. „Panie, takich to ja mam całą piwnicę, ściąga pan buty albo moi synowie zrobią porządek, bo tatusia kochają miłością czysta i pełną”, karczmarz wskazał na stolik pełen ochalapusów, same zakazane gęby, najmłodsza mogła mieć z pięćdziesiąt lat i dwa zęby, żółte kły sterczące jak u tych zwierzaków znajdowanych w Alpach Julijskich przez wyprawy kupieckie łupione w skałach przez słoweńskich rozbójników.

Pancho, teraz bosy bohater na ośle, obijał piętami o rzymski jeszcze trakt, który co rusz zanikał pośród drzew i traw Kampanii, pięty twardniały pospiesznie, a braciszek Kristoforo dumnie jechał na swym owałaszonym ogierze udając szlacheckiego syna, czwartego w kolejności do spuścizny, co musiał ruszyć w świat na jednej chabecie i z jedną kopią w zanadrzu, by zdobyć fortunę, sławę i księżniczkę. Jak na razie udało mu się tylko to ostatnie, a księżniczka była wielce doświadczoną życiowo ladacznicą, ale któż by sprawdzał legendy?

Straszliwa jakaś bitwa rozgrywała się za wzgórzem, widać było jak jedni leją drugich, a potem drudzy pierwszych, czemu przyglądały się tłumy gawiedzi zgromadzone wokół i gwiżdżą, harcują przeokropnie, klaszczą w dłonie i śpiewają obraźliwe przyśpiewki o matkach przeciwników. Tak więc brat Kristoforo, teraz przecież rycerz Kojote, w rolę swoją wczuwszy się aż nazbyt dobrze, opuścił szyszak:

– Turniej rycerski! – Wykrzyknął i ruszył szukać sławy, pieniędzy i księżniczki, najlepiej co prawda zdrowej, niekoniecznie szczególnie powabnej, ale zdrowej to raczej tak.

Pancho nie zdołał go powstrzymać i aż chwycił się za, łysą przypomnijmy, głowę. Siedemnaste oblężenie Mantui skończyło się pospiesznie. Odnotowano pierwszą w tych starciach ofiarę śmiertelną, kiedy niejaki Sakiewka z oddziałów najemników tym roku oblegających gród/miasto (dwanaście wcześniej grodu/miasta bronili) tak się zaśmiał na widok szarżującego Don Kojote, że rozpękły mu spojówki, wole i na końcu jelita pełne złota. Jego ciało, z pełnymi honorami, zostało porzucone w pobliskim rowie. W panującym rozgardiaszu zaginęła jego osobista broń diabelska, kusza saraceńskiej urody i roboty, a Pancho musiał aż ściągnąć spodnie, by uspokoić Szwajcarów, tak by żadnej krzywdy Kojotowi nie poczynili. Szczęśliwie skórrzane były, nie skórkowe, to wzięli.