W którym bohaterowie gromią strasznych Teutonów.
Jesień średniowiecza była epoką w której ludzie już nie wierzyli w smoki, ale nie ufali w moc pieniądza niekruszcowego tak bardzo jak późniejsze pokolenia, co zmusiło naszych bohaterów do pospiesznej ewakuacji z karczmy „Pod Krzywym Dzbanem”, kiedy Il Patron, by nie wypaść ze swej roli, próbował opłacić pobyt kawałkiem pergaminu z podpisem Cesarza. „Panie, takich to ja mam całą piwnicę, ściąga pan buty albo moi synowie zrobią porządek, bo tatusia kochają miłością czysta i pełną”, karczmarz wskazał na stolik pełen ochalapusów, same zakazane gęby, najmłodsza mogła mieć z pięćdziesiąt lat i dwa zęby, żółte kły sterczące jak u tych zwierzaków znajdowanych w Alpach Julijskich przez wyprawy kupieckie łupione w skałach przez słoweńskich rozbójników.
Pancho, teraz bosy bohater na ośle, obijał piętami o rzymski jeszcze trakt, który co rusz zanikał pośród drzew i traw Kampanii, pięty twardniały pospiesznie, a braciszek Kristoforo dumnie jechał na swym owałaszonym ogierze udając szlacheckiego syna, czwartego w kolejności do spuścizny, co musiał ruszyć w świat na jednej chabecie i z jedną kopią w zanadrzu, by zdobyć fortunę, sławę i księżniczkę. Jak na razie udało mu się tylko to ostatnie, a księżniczka była wielce doświadczoną życiowo ladacznicą, ale któż by sprawdzał legendy?
Straszliwa jakaś bitwa rozgrywała się za wzgórzem, widać było jak jedni leją drugich, a potem drudzy pierwszych, czemu przyglądały się tłumy gawiedzi zgromadzone wokół i gwiżdżą, harcują przeokropnie, klaszczą w dłonie i śpiewają obraźliwe przyśpiewki o matkach przeciwników. Tak więc brat Kristoforo, teraz przecież rycerz Kojote, w rolę swoją wczuwszy się aż nazbyt dobrze, opuścił szyszak:
– Turniej rycerski! – Wykrzyknął i ruszył szukać sławy, pieniędzy i księżniczki, najlepiej co prawda zdrowej, niekoniecznie szczególnie powabnej, ale zdrowej to raczej tak.
Pancho nie zdołał go powstrzymać i aż chwycił się za, łysą przypomnijmy, głowę. Siedemnaste oblężenie Mantui skończyło się pospiesznie. Odnotowano pierwszą w tych starciach ofiarę śmiertelną, kiedy niejaki Sakiewka z oddziałów najemników tym roku oblegających gród/miasto (dwanaście wcześniej grodu/miasta bronili) tak się zaśmiał na widok szarżującego Don Kojote, że rozpękły mu spojówki, wole i na końcu jelita pełne złota. Jego ciało, z pełnymi honorami, zostało porzucone w pobliskim rowie. W panującym rozgardiaszu zaginęła jego osobista broń diabelska, kusza saraceńskiej urody i roboty, a Pancho musiał aż ściągnąć spodnie, by uspokoić Szwajcarów, tak by żadnej krzywdy Kojotowi nie poczynili. Szczęśliwie skórrzane były, nie skórkowe, to wzięli.