Rozżarzone słońce unosiło się wysoko nad rozgrzaną, parującą ziemią. Był to ten czas, kiedy równina, oblana wiosennymi roztopami, kwitła jak szalona, a kwiaty ścigały się o to, który ma bardziej ekstrawagancką barwę dla oka nawet mniej uważnego obserwatora. Motyle i owady unosiły się ponad trawami, ciężko pracując, choć to nie one zbiorą plony swego wysiłku, i tylko z rzadka coś przeszkadzało im w robocie. Jeden z największych gzów, zirytowany tą powracającą w kółko, cieżką i niepotrzebną pracą, usiadł na moment, by odpocząć i, zły na cały świat i los swój robotnika, ciął.
Obudził tym samym mężczyznę w nieokreślonym wieku, który drzemał, oparty o ścianę rozpadającej się szopy. Twarz młoda jeszcze, ale oczy zdradzały lata niepewności i poniewierki, a jego marny ubiór – workowate spodnie, surdut po starszym bracie i buty powieszone na szyi – uzupełniał słomkowy kapelusz i fajka z kolby kukurydzy. Mężczyzna odlał się, poszedł w pole, zerwał kilka chwastów, pokruszył i wrzucił do do główki. Nie chciało się palić i smakowało nie najlepiej, ale co robić? Tytoniu nie widział od września. Położył się na ziemi ponownie.
Różne znaki na ziemi i niebie wskazywały wielkie wydarzenia i odmiany losu ludzkiego, ale skądże mógł to wiedzieć stepowy chłopek? Życie biegło mu od jednej pory roku do drugiej, kierował się w swym życiu nie tyleż Bożym kalendarzem, co rytmem natury. Pole trzeba obsiać, nawozić, zebrać, złożyć ofiarę starożytnym bogom, by padało kiedy ma, a nie padało, kiedy nie powinno. Spokojne to było życie i Blademu, jak nazywano mężczyznę, nie spieszyło się do jego odmiany, choć rodzice z troską spoglądali na młodzieńca, który choć bliski czterdziestki, ustatkować się nie zamierzał i oddawał się jedynie coniedzielnym breweriom, wdychając dym magiczny i przekąsując go piołunem.
Serce pękało matce, ojcu łza się w oku kręciła, ale kiedy do wsi przyszedł werbownik i począł obiecywać złote góry, sprzedali chłopaka za garść miedziaków i obietnicę dalszych materialnych korzyści, wypłacanych każdej Wielkanocy. Wyrywał się Blady, oj wyrywał, ale nie dał rady, pobito biedaka i w pętach wrzucono na wóz, obok innych podobnych nieszczęśników, których nikt już nie chciał (widzieć) w tejże okolicy.
Podróż była długa, i karmiono znośnie, po pewnym czasie zerwano pęta Blademu i reszcie, żadnemu nie udało się odbiec dalej niż trzysta metrów od kupieckiej karawany. Aż na horyzoncie pojawiły się kominy wielkie jak górka za lasem albo najpewniej sam Pan Bóg, i wszyscy poczęli się żegnać, dziwując się, że takie dziwy są możliwe na tym świecie, a nie dopiero w Niebie. Szli teraz drogą wylaną czymś dziwnie sprężystym, co ni bosych stóp ni butów nie niszczyło jak żwir, a zwano to tu asfaltem. Szli także nocami, bo obmyślono jakieś diabelskie wynalazki, które świeciły na pstrykniecie palca i widno było jak w dzień, a w wygódkach przydrożnych można się było napić czystej wody, nie takiej zatęchłej, płynącej wprost z beczki bojlerem zwanej. Największe dziwo były to jednak wozy, co same jeździły, bez koni mułów osłów albo parobków do dyszla przytwierdzonych i biczem poganianych. Wozy te prowadziły czasem niewiasty, co już do reszty skonfundowało chłopków, choć słowa tego nie znali, oczywiście.
Wspominał Blady znaki przeróżne co zwiastowały nieszczęście – jak urodzenie trojaczków przez grubą Maryśkę, co to z nią się pół wsi zadawało albo konia zniknięcie sołtysowego tajemnicze, z tym koniem to już całą wieś miała porachunki – i je w swej durnocie zignorował, kiedy wielką windą, szolą tu zwaną, zjeżdżał wprost do piekieł, grubą tu nazywanych i w kilof jedynie uzbrojony, szedł na przodek, kopać czarne złoto, co zwyczajnego złota wcale nie przypominało – nie żeby Blady kiedyś je widział – lecz było znacznie cenniejsze, choć czarne jak sam diabeł albo i Niymiec, ich tu pełno było w okolicy, a co jeden to z lepszym łańcuchem – ketą – pod dresem i ledwie dziesięcioletnią beemką zajeżdżał na szychtę (czyli do roboty). Zauważył sztygar – po ichniemu to jak rządca pańskiego majątku – i obiecał Blademu, że sam sobie takie auto kupi już za lat dwa, za dziesięć do mieszkania z haźlikiem wewnątrz się wprowadzi, a za 25 lot emeryturę górniczą dostanie i będzie mógł do siebie na wieś z fasonem wrócić, Cywilizację i Porządek przynosząc w darze.
Może wykupi tych Kowalskich spod lasu, co to im pradziadek ziemię sprzedał głodem przymuszony, razem z córką swą najmłodszą, i nienawiść między rodami nigdy nie wygasła, choć wujek i ciotka do siebie wzajem mówili. I z chalupy wyrzuci na poniewierkę!