Atom

I wtedy zorientowałem się, że zostałem sam i już nigdy nie opuszczę elektrociepłowni. Razem z kuzynem i Dzieciakiem – to ksywka, a nie nazwa funkcji społecznej pełnionej z dumą przez rozkosznego kilkulatka albo rezolutną dziewczynkę, choć one od pierwszego dnia życia wiedzą więcej od chłopców, a jego dziewczyna – Dzieciaka, oczywiście – byłaby pewnie innego zdania – szukaliśmy najlepszego miejsca na pierwszy koncert naszego projektu black metalowego, miał być z nami basista, ale jak to basista, nie dojechał z Fryny, i wtedy nagle zostałem sam. Długie korytarze industrialnej perły Szombierek wydłużały się z każdym krokiem i kiedy tylko mijałem kolejne drzwi, otwierałem je i zadawałem najgłupsze z możliwych pytań, jedyne wszakże możliwe w takiej sytuacji, „Jest tam kto”? i odpowiadało mi echo.

… kto kto kto…

Wielkie hale wyszabrowane przez złomiarzy i pospiesznie odnowione na potrzeby polskich i niemieckich turystów. Ci pierwsi podziwiali osiągnięcia naszego przemysłu w erze późnej drugiej rewolucji przemysłowej, ci drudzy płakali nad utraconym rajem i babcią, co za haźlikiem zakopała trzy srebrne łyżeczki, by nie wpadły w ręce Armii Czerwonej i zapomniała odkopać tuż przed wypędzeniem w 1982 roku na pochodzenie. Ponad mną gruchały gołębie w międzygatunkowej sztamie z nietoperzami groźnie łypiąc na intruza zakłócającego ewolucyjną symbiozę, a ich gówienka spadały z głośnym pluśnięciem na posadzkę. Przecież jestem ssakiem, miałem ochotę wykrzyknąć w pustą przestrzeń, odpowiedziałoby mi jedynie złośliwe gruchanie, więc się powstrzymałem.

Kiedy tylko wydawało się, że wystarczy zrobić jeszcze jeden krok, by wyjść na zewnątrz, kiedy przez wielkie brudne tafle przemysłowego szkła jakimś cudem przebijały się, przez wielowiekowe osady smaru, pyłu i przemysłowej szadzi jakże charakterystycznej dla okien budynków mieszkalnych całego regionu, promienie słońca i już miałem zrobić ten ostatni krok, nagle znajdowałem się w tańcu, z adapteru leciało „Siała baba mak” i pani Janka nas ustawiała jak należy, następnego dnia mieli przyjść rodzice na występ w przedszkolu, i potem budziłem się, skulony, pośród żelbetowych łat, a to zdanie się nie chce skończyć jak i moja poniewierka pośród duchów epoki i czasu, które potrząsają akordeonami i brzęczą manierkami, kiedy je mijam, równie niewidzialny jak i one.

Leżałem w najciemniejszym kącie, słuchałem odgłosów kolejnych wycieczek dewizowych i patrzyłem jak dotychczasowy świat rozbija się na atomy. Spadały na mnie ptasie gówienka i byłem szczęśliwy.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s