Kiedy ostatnio zjadłem coś bezalkoholowego, a dokładniej, by być konkretnym i drobiazgowym, a również szczerym wobec czytelników i siebie samego, wprowadziłem do organizmu coś bezalkoholowego, to przez dwa dni miałem torsje i ledwie się wywinąłem od grobu. Nie było lekko, tyle powiem. Co gorsza, dopadł mnie wtedy, korzystając z chwil słabości, wątpliwy zaszczyt zostania bohaterem literackim, moje losy opisał mianowicie w zjadliwym artykułu miejscowy periodyk, wydawany przez wiadome siły, oczywiście, i nawet miałem się procesować, ale ostatecznie jestem ponad całą tę polityczną kloakę i hańbę moralną. I tylko wstyd mi za ludzi, których to nadal bawi oraz ekscytuje. Pokończy taki jeden z drugim jeden albo dwa fakultety i od razu myśli, że jest inteligencja, i to jeszcze polska.
Inteligencja to ja! – by sparafrazować wielkiego Mattehorna czy innego wielkiego człowieka z historii, to akurat absolutnie nieistotne i sprawa drugorzędna. Aktualnie inteligencja polska, zgadza się, ale jak trzeba będzie to i inna. Może lepiej, by nie rosyjska, ale jak trzeba będzie, to da się radę i tak. Choć miewają tam naprawdę twardych zawodników, ale co to dla mnie i dziesięć promili, byle wódka była pewnego pochodzenia, w ostateczności może być i bimber, raz się żyje i raz ślepnie, jak ponuro wita każdy dzień staruszek Kowalski, po zakupieniu, bardzo tanio, baniaka spirytusu od Ruskich w 91 na bazarku w Łowiczu. Ma rentę od państwa i żyje jak panisko w luksusowej ziemiance, razem ze stadem kotów i psów, z których co pewien czas któryś ginie, choć i tak mnożą się jak króliki bez poszanowania praw Bożych oraz ludzkich i potem człowiek nie wie, czy to psiokoty czy kotopsy pętają się pod nogami, kiedy idę czynsz comiesięczny odebrać i doszkolić w jedynej sztuce jaką oponowałem w stopniu mistrzowskim.
Sztukę mianowicie fałszowania faktur i umów prawno cywilnych, w piciu pozostaję mianowicie amatorem, co prawda zaawansowanym i mówię to bez fałszywej skromności rozdziewiczanej przygodnie pensjonarki. Staruszek Kowalski był niegdyś słynnym kasiarzem, ale postępująca automatyzacja i komputeryzacja zmusiły go do przebranżowienia i, zanim oślepł, był wybitnym fałszerzem dóbr wszelakich. Ileż w obieg wypuścił autentycznych Kossaków, to głowa mała! Każda szkapa na takim obrazie piękniejsza od poprzedniej, każdy ułan mężnie pręży virtuti militari na klapie munduru, i już za chwilę zginie za Polskę jak to każdemu ułanowi przystoi: w szaleńczej szarzy na okopy opuszczone. I nawet ja, cham i prostak, płakałem na ten widok łzami rzewnymi, obrazki schodziły jak na pniu, za bony towarowe, dolary i marki niemieckie, aż staruszek Kowalski połasił się na wiadomy spirytus i ślepy jak kret albo nowo narodzone niemowlę mógł jedynie polskie druki urzędowe dalej fałszować. Nikt się nie pozna, takie mamy zabezpieczenia.
Nawet jak na tutejsze zwyczaje, dzisiejsza zupa na stołówce dnia, szumnie wikińską nazwana, szczególnie niejadalna. Zielona jakaś, a chleb pamięta czasy Etrusków – to było takie plemię wczesnosłowiańskie w Italii, nieuki, a nie ci Ruscy zza Buga, co to jak się nazywają dla niepoznakami Ukraińcami czy Białorusinami, to i tak wiadomo, że są Ruskimi i nic tego nie zmieni, ot geopolityka – cóż jednak robić, zapłaciłem, to przecież nie wyleję do fikusa, kwiatka szkoda i pieniędzy. Chyłkiem uchylam poły marynarki, eleganckiej, sztruksowej, odkręcam zakrętkę – choć wyobrażam sobie, że to zawleczka granatu, który zaraz wrzucę na sam środek sali, brzuchate torsy w garniturach i śliczne nóżki w pończochach, choć nie moje, w końcu jestem demokratą i elitarystą, będą fruwać w powietrzu – i wlewam z piersiówki cytrynówkę, żubrówki w sklepie już nie było, o szóstej rano!, co to są za ludziska, to ja sam nie wiem, do talerza, bo jak mówiłem: zupa dnia dzisiejszego absolutnie gorsza być nie może niż ta dzisiejsza!