Wychodzę dziś z domu, wesolutko sobie zmierzam na kolonoskopię, kiedy drogę zachodzi mi dwóch jakichś typów. Z gęby jakby jacyś tacy znajomi, może chodziliśmy razem do podstawówki albo byliśmy w pierwszej komunii, zastanawiam się, kiedy wyższy uchyla kaszkieta, ale nie takiego hipsterskiego, z warszawskiego sklepu, gdzie to kultowe nakrycie głowy kosztuje pół pensji albo i dwie, po prostu zwyczajny kaszkiet robociarski i się przedstawia:
– Edek!
– Antek… – Dopowiada drugi i wali mnie w łeb łomem czy nogą od stołka. Przecież to ja sam ich wymyśliłem, miga mi w odłamku sekundy nim się rozpływam.
****
Obudziłem się. Z opuszczonymi spodniami. Przykuty łańcuchem. Do stołu.
Przede mną stała miska zupy. Z łyżką.
– Jedz.
– Żryj.
Ledwie kończę, taką w kolorze pomarańczowym, podsuwają mi kolejny talerz. Zielony w smaku. I kolejny. Tym razem chyba porowy, ledwie poznaję pływające warzywa.
To się raczej nie skończy.
Sił Autor nabierze po tych wszystkich szpitalach!
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Dzięki!
PolubieniePolubienie