Zupa

Kiedy się mnie pytają jak robię moje zupy, zawsze z przyjemnością odpowiadam. Opowiadam jak to o piątej rano każdego dnia zmierzam na pobliski bazarek, gdzie zaprzyjaźnieni rolnicy sprzedają swe ekologiczne produkty i wybieram najświeższe marchewki, pietruszki, pory. Szukam najbrudniejszych jajek jako gwarancji absolutnie wolnego wybiegu kurek, przytraczam wielkie wory do mojego holenderskiego roweru i dzielnie, latem i zimą, w upał i deszcz, pedałuję do mojej nowoczesnej kuchni, tu na zapleczu tej wspaniałej stołówki, którą zbudowaliśmy wspólnymi siłami ku zadowoleniu pracowników. Po drodze wpadam do działającej od 120 lat, nieprzerwanie, wypiekali swe chleby nawet w powstaniu, piekarni, a piąte pokolenie piekarzy proponuje mi pełny wybór najświeższych chlebków i bułek. Kompozycję uzupełniam przyprawami z mojego własnego ogródka, specjalnie zbudowałem szklarnię na balkonie, by przez cały rok móc zadowalać mych czcigodnych gości, bo dla mnie są gośćmi, nie klientami, świeżo roztartym rozmarynem!

Tak mówię.

Rzeczywiście wizytuję targ, pod tym względem nie kłamię, w każdą sobotę, tuż po południu. Jest to jeden z najgorszych placów w okolicy, jakimś cudem uchował się z pełnej chwały dekady kapitalizmu szczękowego i kiedy ja się na nim pojawiam, komiksiarze, sprzedawcy peerelowskich monet obiegowych i inni łachmaniarze już się pozbierali i kierują się do domów. Zmierzam ku warzywniakom i wybieram potrzebne mi warzywa i owoce (zupy owocowe też miewamy w menu), targuję się, czasem biorę za darmo ze skrzynek do wyrzucenia i dopiero teraz dokonuję kluczowej transakcji. Zmierzam ku hodowcom bydlątek wszelakich i szukam najbardziej zabiedzonych, najbardziej rachitycznych kur gęsi łabędzi w ostateczności może być króliczek albo gołąb wędrowny i po długich targach kupuję sztuk trzy, może cztery, tych naszych braci mniejszych. Taka jest moja tajemnica.

Z najczystszym sumieniem mogę twierdzić, że moje dania są wegetariańskie, a nawet – na życzenie! – wegańskie, bo kiedy te miłe oku i znacznie gorsze w zapachu truchełka w końcu wygotuję w ogromnej balii, co rusz dorzucając kawałki mebli do ognia pod, mięsa jest w moim wywarze tyle, co kot napłakał. Albo inaczej: nawet kot by się rozpłakał na ten zapach. Jest to moja podstawa, baza zupna, na calutki roboczy tydzień i teraz zaczyna się najtrudniejsza część mojego zadania, mianowicie muszę wymyślić rodzaje i nazwy zup na poniedziałek wtorek środę czwartek piątek a czasem i sobotę. Już dawno odkryłem, ze kluczowy jest tu kolor, zupa może być całkiem pozbawiona smaku, byleby miała adekwatną hipnotyzującą barwę i nazwę typu Biała Wdowa, Czorny Górnik albo Zielone Pastwisko. Używam więc barwników spożywczych, kiedy i one nie starczają, wlewam po kropli albo dwie odpwoiedniej plakatówki i zupa zyskuje nie tylko w moich oczach. Skąd biorę chleb, zapytacie pewnie? Dobrzy ludzie wieszają na śmietnikach, choć trzeba przyznać, ze w naszych zindustrializowanych czasach zwyczaj ten stopniowo przemija i coraz trudniej nazbierać wór chleba na cały dzień, nie mówiąc o tygodniu. Niegdyś wystarczyło podjechać do jednego śmietnika i załatwione, teraz bramy, płotki, kamery i ochroniarze, już nie na umowach śmieciowych, a wściekli jak dawniej. Czasem też dodaje do zup makaron, własnoręcznie ukręcony, nie żartuję, cztery jajka, tona mąki i trochę robaków. Wszystkie rodzaje białka, nie brakuje nawet syntetycznego.

Ostatnio wchodzi do mnie do kuchni facet, elegancka marynarka i stylowe buty, choć niekoniecznie z półki najwyższej, to i tak postęp, dawniej chodzili w garniturach ślubnych przez cały rok i mokasynach z szyszką, i się przedstawia, nazwisko mi nieznane, z Działu Kontroli, dodaje i sobie myślę: No, dopadli cię cieniasie, teraz skontrolują dokumenty, książeczki sanepidu i dyplom mistrzowski, i będziesz musiał wrócić do zawodu, znowu będziesz belfrem historii w podrzędnej podstawówce, jeśli cię przyjmą po tej ostatniej erotycznej aferze z udziałem stożka, sześcianu foremnego i mapy pierwszego rozbioru, możesz mieć cały czas wilczy bilet na połowę Polski, w myślach się już spakowałem i wróciłem do domu, w hańbie oraz upokorzeniu. Przynajmniej żywy, pocieszyłem się, nie jak po normańskim najeździe, rozwleczony po połowie Akwitanii przez kruki i wrony. Pan przyszedł jednakże podziękować. I jeszcze dodał, że ma tylko 25 lat do emerytury i już tęskni za moimi zupami, i nie wyobraża sobie życia bez pracy. Nawet więcej, jakie to on miał propozycje angażu, gdzie to nie mógłby się zatrudnić, ale tam by nie było mojej zupy, to rezygnował, mimo premii, gratisów i rozliczenia w bahamskich jednostkach systemu bankowego i walucie bez wątpienia mocniejszej niż złotówka.

Nie będę ukrywał, było mi miło. Pilnowałem się, by nie powiedzieć zbyt wiele, kiedy całował mnie po rękach, jak to określił, mistrza. I tylko zastanawiałem się, czy pstrokacizna jego krawata, tej historycznej ozdoby dzielnych najemników z Krainy, to efekt moich zup czy też spaczonego gustu osobnika przede mną.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s