Nie wierzę, ze w umieraniu jest coś podniosłego i godnego. To niemożliwe.

No, mi się w każdym razie nie udaje.

Pozostaje tylko wszechstronny smród gówna.

Nie wierzę też we wspomnienia rodzin, że umarł spokojnie, choć po długiej chorobie.

No, mi się w każdym razie nie udaje.

Dość szybko się zorientowałem, że zostaje tylko egoizm i tchórzostwo. Oprócz fizycznego lęku, o dziwo, tego nie ukrywam, zaskoczyło mnie to dość mocno, metafizyczny. To jest zaprawdę ciężka sprawa, bo już dawno doszedłem do wniosku, że lepiej by boga, jakkolwiek nazywanego, choćby po Borgosewskiemu, nie było, tak dziwna i ogólnie nieciekawa jest nasza rzeczywistość. A, okazuje się, opcja, cień możliwości, naprawdę przynosi moment ulgi. Tylko to złamanie całego mojego życia, całej resztki mojego ja, c’ nie?

No, nieważne.

Najbardziej obrywa się matce. Ona ma zbyt wiele lat, zbyt wiele przeszła, w tym dwa raki mego ojca (jeden śmiertelny), zbyt wiele jej lęków i traum wyszło w ostatnim miesiącu, niestety dopiero w ostatnim miesiącu, a ja to rozumowo ogarniam, ale czepiam się dokładnie wszystkiego.

Oczywiście, że się boję.

Byłem najgorszym „pacjentem” do leczenia. Ale to już zaszłości, których, na razie?, nie odważę się opisać.

Krótki poradnik w kwestii rakowej:

  1. Jeśli podejrzewacie u siebie, to podejrzewajcie od razu najgorszego.
  2. Wszystkie ręce na pokład. Rodzina, znajomi, lekarze. Cokolwiek. Onkolodzy miewają, i to często, prywatne praktyki. Ciekawe, prawda?
  3. Karta DILO i szybka ścieżka onkologiczna to pic na wodę. Znaczy się, bez nich, będziesz dopiero w dupie, ale bez wejścia, hmmm, dodatkowego, naczekasz się naczekasz.
  4. A walczysz o życie.

Wygląda na to, ze w momencie rozpoczęcia mojego diagnozowania było zbyt późno. Zawaliłem rzecz rok temu, a tak naprawdę 20 lat temu. I jakieś 2/3 badających mnie lekarzy, a było ich łącznie ze trzydziestu, próbowałem to policzyć, chyba to wiedziała. Od początku

Nie wiem czy to przynosi ulgę.

Nie przeczytałem: Biblii, Prousta i Hassliebe. Sorry, Łukasz. Miała być na lockdowny, a potem wszystko się…

Wiecie czym się zajmuję?

Oglądaniem stron knajp w pobliżu i zastanawianiem się nad mym legendarnym skąpstwem połączonym z atakami łakomstwa.

Od roku musiałem jeść z uwagą (i nie zapaliła mi się czerwona lampka!), od pół roku jem śmieci, od dwóch miesięcy środki dla rakowców, od miesiąca…

Bo wiecie, ja umrę z niedożywienia. Nie z głodu, nie czuję głodu. Z niedożywienia. Po prostu organizm mnie powoli zjada, poza tym, że upokarza.

W ciągu najbliższych kilkunastu dni.

Chyba, że będzie próba hospitalizacji. Wedy dłużej.

I wiecie, nie wiem, która opcja bardziej mnie przeraża.

A przecież po prostu mógłbym się nie obudzić. A jednak człowiek walczy o resztki każdej kalorii.

Po prostu przykra sprawa.

Jak mawiają ci wszyscy lekarze, młodsi ode mnie o dziesięć lat albo nawet w moim wieku. Bo to jest interesujące, 90% zajmującego się mną personelu medycznego była do bólu profesjonalna, nawet kiedy system, w koronawirusie i ze mną w koronie, się kompletnie zawalił. A kilka osób było szczerze przejętych. Nie zrozumiałem. Czy to dobrze?

Szpitalni decydenci są ode mnie starsi. To prawda. I będą.

Wielka chryja z bratem. Prawie się pobiliśmy. 20 lat w minutę. Załatwić się nie da.

Najgorsze, że po wyskoku adrenaliny człowiek przez godzinę czuje się prawie zdrowy.

Z bratem sytuacja unormowana.

Ale 20 lat nie da się ułożyć w kilka godzin. Powtórzę się.

Każde rodziny mają swoje za pazurami, pocieszam się. W tej to ja od 25 lat byłem głównym problemem.

Długa rozmowa z bratem. Było ok. Oczywiście nie zgadzam się ze wszystkim.

– Całuję w rączki, kochaną cioteczkę – No I to robię. Nie będę się wychylać, w końcu mamy 1763 rok, trzeba żyć zgodnie z konwenansami epoki. Cioteczka dobre pięć lat młodsza ode mnie, stryjaszek zdołał pochować trzy poprzednie, zanim samemu mu się zmarło. Na koklusz, rwę kulszową albo syfilis, różnie gadają w familii. Cioteczka wygląda zdrowo, kwitnąco rzekłbym, to chyba nie na to ostatnie jednak i uśmiecham się szeroko, ale tak by nie pokazać nadmiernie bocznych zębów. Strasznie mnie swędzi pod peruką, trzeba będzie uwędzić trochę robactwa. Ciotka ma chyba prawdziwe włosy.

Żeby nie było, że jestem aż taka ofiara losu. Kolega brata, jeszcze z Kato, a potem przez dwa lata spotykali się w M., to przyszła medyczna sława **** i mnie pilotował. Prowadziła mnie jego koleżanka, młodziutka doktor ****, córka wielkiej szychy na całym Śląsku i nie tylko. O tym dowiedziałem się ostatni. Jak to ja.

Z planowania własnego jadłospisu przeszedłem na pomysł otwarcia własnej bieda knajpy. Byłby problem z mięsem, ale… jak ktoś szuka wspólnika z krótkim terminem spożycia, to proszę o kontakt!

Dobra, żałuję, że nie zrobiłem porządku z częścią – napisanych z Wami notek – zwłaszcza tymi ślunskimi i nie spróbowałem czegoś więcej. Wymagałoby to multum pracy, z moimi lękami i unikaniem wysiłku zadanie niewyobrażalne. I ja naprawdę nie wierzę w pisanie jako takie.

Złośliwie rzecz ujmując: zbyt wiele przeczytałem. I dalej nic nie rozumiem. Ani w warstwie technicznej, ani w wyższej. Nazwałbym ten mój styl pochwałą infantylizmu, bo bardzo go w literaturze brakuje. Życie jest właśnie takie, a w książce zawsze wyjdzie poważne.

Ale dziękuję wszystkim, którzy publicznie mnie chwalili i ganili. Albo prywatnie namawiali do wysiłku. Nie, nie zdradzę nicków, nie bójcie się!

Pamiętników nie pisałem.

Skąd u mnie w rodzinie taka obsesja na punkcie inteligencji? Mierzonej szkolnymi ocenami, ewentualnie i potencjalnie testami. Najzdolniejszym nie gwarantuje niczego, zabija ciekawość i umiejętności, a przeciętniaków, nawet niegłupich (ja! i mój brat) zabija i wpędza w kompleksy.

Inna rzecz, że nigdy nie zrozumiałem powiązania między inteligencją, wynikami w nauce, talentem, zdolnościami, a pozycją społeczną. I trochę mnie to w życiu kosztowało. Zawiści.

Jestem skóra i kości. To przerażające ile organizm jest w stanie zjeść. I znieść.

– Piotrusiu, Piotrusiu – Wołam służącego po powrocie do pokojów, coś trzeba zrobić z tymi włosami, ale tego ladaco nigdzie nie ma. Pewnie siedzi w kuchni i emabluje dziewki kuchenne po kątach, a nawet pokojówki. Pucułowate to, o kolorze włosów nieokreślonym gruboskórne i marudne,, a powodzenie ma straszne. Ileż to razy było, że już wsiadałem do bryczki, a ten gna za mną i krzyczy – Panie, Panie (teraz to panie, tak mnie w ogóle nie szanuje), nie zostawiajcie mnie, i pędzi ile sił w nogach, bo za nim z folwarku cały pościg: bracia, mężowie i ojcowie zhańbionych tutejszych piękności.

Wczoraj potężny kryzys.

Było… upokarzająco.

Najgorsze, że z jednej strony organizm jest tak słaby, że ruszy się metr, to cała wyprawa. Z drugiej nie chce odpuścić.

Moja peruka ma dopiero trzeciego właściciela, nówka nieśmigana. Pierwszym był staruszek, który twierdził, że nigdy tej nowomody na sarmacki łeb nie weźmie, bo Polak, a nie Europejczyk, ale kiedy xiążę P. go wezwał do pałacu, to aż konie rozstawne wysłał do Warszawy, by mu pędem sprowadzili jakąś i to od razu koniecznie z harcapem. Drugim użytkownikiem był pewien młodzieniaszek, co ją ponosił dwa albo trzy miesiące i zginął w pojedynku. Sekundantem był i kula poleciała złym torem. Tak przynajmniej mówił mi pan Abrahamson, właściciel balwierni w K., potomek zacnego londyńskiego rodu, choć mi trochę Pińskiem to wszystko zajeżdża, ale no cóż, w końcu wszyscy jesteśmy Polakami. Ostatnio mówią, że nawet ci, co w ziemi robią, aż się wierzyć nie chce, ale kto wie jak będzie w przyszłości? Może w końcu zrobią lepsze drogi w tym kraju!

Ciło to straszna przekora. Walczy.

Te momenty w których sobie uświadamiasz/uświadamiam, że naprawdę nic mnie nie czeka, są najgorsze. Psychicznie.

Szokująco rzadkie.

Oszukiwałem się, że byłbym lepszym człowiekiem. To było ciekawe 10 dni. Ale nie, nie byłby, Dalej byłbym mieszanką skąpca i łakomczucha. Strach to jest paskudna rzecz. Zwłaszcza o pieniądze.

Nie wiadomo, kto wymyślił te całe peruki. Powiadają, że Ludwig, król Francji, a potem rozlało się na całą Europę. Niewygodne to, latem ciepło, zimą, byle kapelusz byłby wygodniejszy, drapie i swędzi, ale no cóż, jeśli chcesz bywać w towarzystwie, to musisz codziennie wieczorem swoją wyczesać i rano założyć. Najzmyślniejsi mają po kilka, kilkanaście sztuk i rodzajów, a to nie jest tania rzecz. Powiadają, że włosy sprzedają biedacy, a istnieje też pokątny handel i czarny rynek, na którym szczególnie cenione są włosy szubieniczników, galerników oraz zesłańców do Barbadosu. Peruki końskie? Drugiej klasy, byle szlachciura od razu pozna i nic nie powie, ale w zaufanym gronie wyśmieje. I nici z urzędu, nici z ratowania Rzeczypospolitej, woźnym zostaniesz i to w Piotrkowie. No ale najgorsze to robactwo, pleni się jak szalone. Nie jestem od tego by wieczorem rozgnieść jedną weszkę albo dwie, ale obsiądzie taką perukę, to ileż trzeba wygotowywać! Rano świecisz gołą głową i musisz tłumaczyć, że to ze względów higienicznych, żeby skóra mogła oddychać.

Herosi

Patrzę, a tu już po burzy, słoneczko świeci – skąd u mnie taka maniera pisania o słońcu? – dzieci brykają, psy, te na smyczy i wolno biegające, szczekają. No to wyszedłem sobie na spacer, wielki brzuch ciążowy taszczę na wózku przed siebie, sąsiedzi witają mnie z przerażeniem i skrytą fascynacją. Ci co poznają. Ledwie przysiadłem na ławce, pusta była akurat, jedynie kilka śladów po piątkowym posiedzeniu młodzieży, ***** *** i Gejów z Górnika, Ave Satan! i ze dwie butelki, bezwrotne, po radlerze, przybiega do mnie jakiś typ i kłania się wpół. Czapkę zmiętą trzyma w łapach, przyglądam się i nie poznaję, może szkła tak brudne, może już zbyt mało tych dioptrii, no ale jakie to ma znaczenie. Wita się i w płacz!

Wariat jakiś myślę sobie, kiedy w końcu sobie poszedł, a nawet nie chciał dwuzłotówki na alkohol znaczy się bułkę, dziwne, rzeczywiście społeczeństwo jakby bogatsze ostatnio. No ale zaczął się natłok następnych i co jeden z drugim to facjata bardziej charakterna, choć rzadko bez jakiegoś defektu. I ten do nóg padnie, inny:

– Nie odchodź, Mistrzu – Co mnie zdziwiło, bo ja Mistrza i Małgorzatę bardzo lubię, ale bez przesady, takie coś to prawie każdy mógłby napisać! Znaczy, to co teraz piszę. Cała procesja się przewaliła i tylko szlochy oraz jęki:

– Nie damy rady!

– Jak bez nas, to i beze mnie!

– No passaran! Nie przejadą znaczy się jak faszystowski czołgi pod Guerniką, Post Regiment miał o tym piosenkę, mogę zaśpiewać. No może lepiej nie a kapella, bo on teraz passe w ogródku…

Dziwne to było, choć zarazem przyjemne. I dopiero kiedy ostatni, tym razem naprawdę, odszedł w siną dal, rozpłynął się na tle zachodzącego słońca – co ja mówiłem o manierze mojej? – zacząłem rozumieć. Ostrożnie obszukałem kieszenie. Ani portfela, ani gum do żucia, nawet bilet na dwa miasta, ulgowy, już nieważny, zniknęły. Toż to byli moi bohaterowie! A ten od biletu to pewnie K****, poznać styl i absolutny brak zasad moralnych, co bardzo szanuję!

Wymęczony zlazłem z ławki i, pozdrawiając sąsiadów, tych którzy mnie nie poznawali, też, ruszyłem na czwarte piętro. Och, Homer miał takich bohaterów jak ja, to też w życiu niczego poważnego nie napisał!

Mann

Blademu. Wybacz wszystko.

No i pokłóciliśmy się, o to który Mann jest większy, Tomasz czy Michael, bo Wojciecha zostawiliśmy słuchaczom Trójki, wszystkim dwóm i Kazikowi, temu spod trzynastki, co to w 88 krzyczał, że Def Leffard to prawdziwa muzyka, a potem go wywieźli rodzice, do dziś nie wiem czy do Toszka, czy do Niemiec, po prostu zniknął, pstryk nie było chłopaka i tylko na śmietniku latały wycinki z Brava, i ja stałem na stanowisko, że oczywiście Tomasz, bo co prawda grafoman oraz nudziarz okropny, ale Doktor Faustus wart jest grzechu, nawet jeśli nie bardzo wyjaśnia dlaczego nazizm był możliwy, w tak dobrze wychowanym i ukulturalnionym środowisku niemieckiej klasy średniej, bo to przecież najspokojniejsza warstwa społeczna w dziejach, historycznie udowodniony to fakt, ale jeśli kochał tę książkę tato Pilcha po powrocie z wojny, to coś w niej musi być, poza portretem Hitlera, argumentowałem, ale ten mi wyjechał z Gorączką, a ja się zaśmiałem, że stare dziady się spłukały i wspomniałem aligatora Kroketta, czy on wie ile kosztuje mięso dla takiego gada, co to z niego są koszulki Lacoste’a na Wimbledonie, już wtedy chciał mnie tłuc i ja się skuliłem, bo gdzież mnie, gnomowi, odkarmionemu na spleśniałych kanapkach padłych górników, do potężnych mięśni pokoleń chłopskich ramion, co każdego roku kosą w lewo i leciała głowa pruskiego grenadiera, kosą w prawa i łeb krasnoarmiejcy leżał na miedzy, ale wtedy sobie przypomniałem o Ostatnim Mohikaninie, że to najpiękniejszy kiczowaty film w dziejach, na podstawie bardzo złej powieści, to prawda, Day-Lewis jaki przystojny, a wszyscy inni ładni zwłąszcza w swej brzydocie i pogadaliśmy o tym, czy francuska Ameryka byłaby lepsza od tej rzeczywistej, nieistniejącej, ale potem znowu chciał mnie tłuc, bo rzekomo coś napisałem niegdyś, co nawet mogło być prawdą, bo nie myślicie chyba, ze pamiętam wszystko, co piszę?, i to co napisałem było jakoś nie bardzo halo, czego się absolutnie nie wypieram, ale żeby tak od razu lecieć z łapami na człowieka kultury?