Cuś zachrobotało w aktach pod ścianą, ale Sondzia, przyzwyczajony do takich odgłosów, nawet nie podniósł głowy. Zbliżała się szesnasta, wykonał trzy ostatnie uderzenia pieczątką, dopił kawę i tak to zakończył pracę na dziś. Odchylił się na służbowym fotelu do tyłu, przeciągnął się w ramionach, następnie wykonał kilka szwedzkich ćwiczeń i udał do aneksu sanitarno-łazienkowego, skąd po chwili wyłonił się ubrany w strój domowy. Kapcie, dół od bikini i cywilna marynarka, bez spinek w mankietach, choć nadal z poszetką, dopełniały wymogów popołudniowej elegancji.
Sondziemu zdawało się, że usłyszał coś na korytarzu, mimo solidnego, jak to ujęto w specyfikacji przetargu, wygłuszenia drzwi reprezentacyjnych. Ostrożnie je otworzył i, wyciągając jedynie szyję z głową, wyjrzał na zewnątrz. Nikogo. Stojący pod oknem fikus był jednak świeżo podlany. Bardzo ciekawe.
Sondzia wrócił do gabinetu i rozłożył się na kozetce, co prawda publicznej, ale już dawno uznał, że może sobie pozwolić na takie nadużycie pozycji służbowej, zwłaszcza, że po godzinach korzystał jedynie z prywatnego laptopa. Odpalił legendarne mecze Wielkiej Gieksy z lat 1985-1995, kiedy to pod wodzą charyzmatycznego prezesa Mariana D., mylnie nazywanego największą kurwą z Katowic, bo przecie z Sosnowca, dobre i to, zawsze mogła to być jedna ze smutnych wiosek Zagłębia Dąbrowskiego, GKS dziesięć razy z rzędu grał w europejskich Pucharach i już wkrótce po pomieszczeniu rozniósł się dyskretny element chrapania.
Cuś wychynął spod teczek i segregatorów. Przez moment węszył w lufcie, po chwili, uspokojony, wdrapał się na imponujące biurko Sondziego. Porwał coś wyćwiczonym chwytem i pognał z powrotem do swego kąta, skąd niemal natychmiast dało się usłyszeć ostrożne urzędnicze klekotanie.