Na naszym oddziale mamy Koronę

Po porannych ćwiczeniach i modlitwie, co osobiście mi nie przeszkadza ani trochę, kto nie chce, ten przecież nie musi odmawiać pacierzy, zwołano nas na apel i staliśmy w pidżamach, a jeśli ktoś posiadał, to w dresach i słuchaliśmy naszego rzutkiego dyrektora, który wykresami z rzutnika udowadniał, że jest dobrze, będzie jeszcze lepiej, tak więc obecnego prezydenta rady fundacji nie popierają tylko wariaci. Muszę przyznać, że jego słowa, biorąc pod uwagę charakter naszego ośrodka, wywołały pewne poruszenie.

Mamy też wkrótce spodziewać się nadejścia wirusa Korony i, choć nadal nie wiadomo co to jest, absolutnie nie mamy się tego czegoś obawiać. Nie tylko koroniarzom, ale i Litwie nic nie grozi. A Ślązakom?, chciałem zapytać, nie spytałem, bo wystąpił specjalista z nakazem, by unikać kontaktów z zewnątrz i stosować domowe metody leczenia. Dziwne. A co niby innego w ośrodku robimy?

Taki jeden Wisielec, co ksywkę ma od tego, że pięć razy się w życiu próbował huśtnąć i ani razu mu się nie udało, za każdym razem dobrzy ludzie odratowali, i z tego wszystkiego chodzi po świecie taki przybity, od razu chciał się powiesić, tu w parku zdrojowym, by nie cierpieć przed śmiercią, no ale drzewa jeszcze nie odrosły po poprzednim razie, i będzie teraz umierać razem z nami. Albo i nie. Bo mamy myć ręce i wszystko będzie ok. Znaczy się w porządku.

Wystąpiło nam z pokazem mianowicie dwóch specjalistów. Przyznam, że nie słuchałem zanadto, bo taki jeden z drugiego oddziału opowiadał mi w zaufaniu, że eks ordynator puścił paszkwil okropny na jednego z wicedyrektorów, że jego żona to mianowicie […] tak lekkich obyczajów, że aż […] przyprawiała wicedyrektorowi zanim się poznali, i z tym poznaniem to niejasna historia. Z satysfakcją to opowiadał i mi się aż żal tego wicedyrektora zrobiło, poza maniakami nikt zanim nie przepada szczególnie, ale takie kalumnie obmyślać to nieładnie. Pogawędkę przerwał nam pojedynek. Na łokcie. Jeden mianowicie specjalista pokazywał jak z dozownika korzystać, a drugi mówi, że nie tak i inaczej łokieć wystawia. Postawy marszałkowskie, miny hrabiowskie, gęby polskie.

Nie wiadomo jak, i kiedy, by się ta bitka skończyła, gdyby nie wyskoczył ze zdaniem odrębnym mój współkompan z pokoju, co to mało mówi i rzadko z sensem. No i teraz wystrzelił z opinią, że on to mydło, mianowicie jak poliże w piątek, to do poniedziałku ma wizje i w tym mirażu widzi się w raju gangsterów, i te słowa skłoniły marszałków do interwencji. Zgodnie wynieśli bladego młodzieńca do izolatki. W tym tygodniu raczej nie wróci na oddział i znowu będę sam spał w pokoju. Ze swymi lekami. Lękami. Okna na szczęście okratowane, żaden potwór nie wyjdzie. Nie wejdzie.

Nie koniec to był atrakcji jak na jeden dzień, okazało się. Dyrektor mianowicie ogłosił otwarcie nowego basenu. W tym miejscu co uważniejsi czytelnicy moich relacji pewnie wstrzymają wzrok ze zdziwienia: Dlaczegóż to otwierany jest basen, który po wielokroć otwierany był? Już bieżę z wyjaśnieniami.

Basen, wybudowany z dotacji celowej i otwarty hucznie przez władzę poprzednią, autentycznie przeciekał, co obecna władza naprawiła tak, że już prawie wcale nie przecieka. Tylko że na dachu postawiono stado żubrów w skali jeden do jednego, odlanych w brązie, i widocznie tak się gryzieniem w dupę zdenerwowały, że dach się zapadł. I zawalił, na drobne kawałeczki się rozpadł. Mamy teraz basen otwarty o wymiarach olimpijskich. I zestaw licencjonowanych trampolin.

Na najwyższej dostrzegliśmy sylwetkę kształtną, jakby znaną. Wszystkim nam przed oczami stanął kulturowy archetyp kobiecej urody.  Boska walkiria odbiła się wysoko, dwa salta wykonała, opadający śnieg zaiskrzył w jasności, i kiedy odwłok przeciął taflę wody, zrozumieliśmy, i pospołu zakrzyknęliśmy:

– Salowa Marta wróciła! – I mi się łza zakręciła w oku, za co zostałem po południu nagrodzony dodatkowymi tabletkami, bo nikt wierzyć nie chciał, że płacz był to radości, nie element szczucia. Zresztą moje rzeczy osobiste zmieszczą się w bagażu podręcznym, za walizkę pięknie dziękuję.

Na naszym oddziale chyba znowu wybory

Przepraszam, że dawno nie pisałem, ale przez ostatnie dwa lata oddawałem się głównie licencjonowanemu szaleństwu, okresami popadając w stuprocentowy stupor albo też w sztucznie wywołane śpiączki farmakologiczne. Pewnego dnia odzyskałem jednakże świadomość i jakże się ucieszyłem odkrywając, ile się musi zmienić, by wszystko pozostało po staremu. Mój blady kompan wpatrywał się w landszafcik z żaglowcem i jak zwykle podmruczowywał sobie coś pod nosem, czyli polepszyło mu się widocznie, kiedy mnie nie było duchem, jeśli nie ciałem.

„Gangsta paradajs” podśpiewywałem i ja, kiedy udaliśmy się do świetlicy na cotygodniowe zebranie organizacyjne naszego oddziału. I o ile dotychczas miałem pewne wątpliwości i złudzenia, dlaczego wybudzono mnie akurat teraz, to szybko je straciłem. Na pewno nie chodziło o to, że w ośrodku nagle znalazło się więcej pieniędzy. No, może w kieszeniach niektórych, co przyuważyłem niebawem.

Pogadankę miał mianowicie jeden z dwóch młodych doktorów, ale nie ten co to czmychnął do Sztutgartu, i to nie na pochodzenie, ale na umiejętności profesjonalne i nawet nie wie jak ja to szanuję, ale ten drugi. No, ten drugi. Trochę starszy niż pamiętałem, i w ciuchach jakby lepszych i nawet roleksa przyuważyć się dało, chyba nawet prawdziwego. Znaczy się powodzi mu się lepiej niż ostatnio, ucieszyłem się, bo przykro było patrzeć jak słania się z głodu szukając nas w bunkrach po lasku. Jak człowiek w piątek kupi sobie burgera, i jeszcze narzeczonej, to od poniedziałku o pustym żołądku. Przynajmniej tak było przedtem, nie wiem jak teraz.

– Stary pan prezydent nie jest nawet stary – Zagaił – i ma piękną małżonkę która wiadomo kim jest z pochodzenia…

– W jednej czwartej Ślązaczką – Ośmieliłem się dodać, ale od razu mnie wyciszono głośnym sykaniem, że to rasizm. No nie wiem. Może mamy już jakiegoś innego prezydenta?

– I jakże urokliwą do niedawna córeczkę. – Zamlaskał nasz kapelanek, którego tu przeniesiono z jednej z podkarpackich wsi i nikt nie wiedział dlaczego.

– Ma wielkie sukcesy w polityce wewnętrznej oraz zagranicznej. Tak, proszę panów… – Tu ogarnął wzrokiem nawet mnie i zrobiło mi się dziwnie, jakby coś mnie ugryzło, tak za płucami jakby. – …nasz ośrodek w w tej chwili nie może liczyć na lepszego. Kogóż to bowiem wystawiono naprzeciw? Damę z pałacyku…

– Ale ma chłopa, stuprocentowego hajera z Kenigshutte! – Stanąłem w prawdzie, przez małe pe, bo w duże jakoś nie wierzę, ale mnie natychmiast ofuknięto. Że to jakaś obsesja i że mógłbyś już przymknąć ryło, folksdojczu – najgłośniej krzyczeli Ewald, Alojz oraz Ginter, co mnie absolutnie nie zdziwiło. Rejwach był okropny na sali i ledwie usłyszałem dalsze słowa naszego wyważonego doktora

… Albo jawnego geja, czyli ja kto się dawniej mówiło…

– Pedała! – Krzyknął Pan Rysiek, nasz ochroniarz, co to sobie dorabia do emerytury, obniżonej ze trzy lata temu przez zarząd. – Jakie myśmy z nimi rzeczy wyprawiali, była taka akcja Hiacynt, kiedyś wam opowiem.

– … na którego osobiście będę głosować.

Zrobiło się cicho jak w burdelu o szóstej rano. Słyszałem odgłosy przełykania moich kolegów. I ciężkie, od tabletek, oddechy. Oraz muchę, która już się obudziła, bo ciepło było w tym roku jak w sierpniu 39. Tak słyszałem.

I to coś za płucami zaczęło rosnąć.

Strach.

Tęskniłem.

Prawie jak za ksenofobami z klasy średniej.

Dłonie

Problemy zawsze zaczynają się od brudnych rąk.

Marcin, zdawałoby się, prowadził zwyczajne życie. Jak przed urlopem. Opalenizna stopniowo blakła, sterty dokumentów na biurku rosły w postępie na szczęście arytmetycznym, nie geometrycznym, szef kancelarii czasem wzywał go do siebie na naradę. Częstował się portugalskim koniakiem, a szef w tym czasie skubał pestki słonecznika i śpiewał zachrypłym głosem brazylijskie pieśni o piratach i trudach niewolnictwa.

Tak spokojnie upływał dzień za dniem i świat powoli, lecz nieustępliwie zmierzał ku wiośnie, kolejnym świętom i długiemu majowemu weekendowi.

A jednak Marcin czuł niepokój. Zaczęło się od tego, że ile by szorował swoje wielkie męskie dłonie, jakiego mydła by nie użył i ilu antygrzybicznych preparatów nie kupił, ciągle czuł ten zapach. Zgniłej ziemi. Zafundował sobie nawet manicure, zwyczajnie zadzwonił do specjalistki i umówił wizytę domową, mając w nosie, co sobie pomyślą sąsiedzi na widok efektownej trzydziestolatki dzwoniącej do drzwi bliźniaka.

Choć wiedział, że za paznokciami nie ma ani ziarenka ziemi, żadne się nie mogło uchować po tylu ablucjach, zdawało mu się że każdy dokument przechodzi tym zapachem, każdy banknot staje się naznaczony jak środki płatnicze w budżecie CBA i każdy, po prostu każdy, kto dysponuje choć przeciętnym węchem to odkryje. Do krwi szorował palce i pieniądze, a jednak nie znikało to absurdalne poczucie, mające jak najbardziej praktyczne konsekwencje, bo poprzez ten lęk zawalił trzy kolejne sprawy. Wystarczyłaby niegruba koperta i wyroki byłyby zupełnie inne.

Tacka z białą kiełbasą i karczkiem  w specjalnej zalewie przypiekała się na grillu, małżonka kroiła cukinię, cebulę oraz bakłażan, kiedy podjął decyzję. I choć była to pierwsza w tym roku orgia na działce i Teielte właśnie rozstawiał cały swój sprzęt, Marcin wsiadł do swego białego opla i rzucając przez uchylone okno „Muszę wyskoczyć na stację po papierosy” w te pędy pojechał do domu.

Ręce miał całe w ziemi, nikt kto by go widział w tej chwili, nie mógłby temu zaprzeczyć. Szpadel leżał na trawniku. Marcin ostrożnie odbił wieko trumny. Wstrzymał oddech. Nic się nie wydarzyło, skrzynia była pusta. Po prostu pusta. Zasypał dół i umył ręce. Oby nie spiekli za bardzo kiełbasek, taka była jego główna myśl, kiedy ponownie mknął drogą krajową numer…

I tylko wprawne oko obiektywnego narratora dostrzegło okropne rysy na nieheblowanym drewnie wnętrza czarnej jak dusza masowego mordercy trumny. Jakby wyżłobiły ją pazury jakiegoś straszliwego potwora z bajek lub licencjonowanej bestii piekielnej. Miejmy nadzieję, że tym razem nie uwolniło się nic szczególnie szkodliwego. Smok? Demon? Tygrys ludojad? Wszystko, byleby nie kolejny niedouczony absolwent słabego wydziału prawa, stworzony wyłącznie po to, by nadal psuć rynek prawniczy swymi usługami.

 

K O N I E C ?

Trumna w salonie

Słynny filozof, którego nazwiska w tej chwili nie pomnę, z pewnością niemiecki, bo tylko oni są skłonni do snucia równie głupich dywagacji na chwilę przed odbezpieczeniem mauzera, przeprowadził niegdyś eksperyment z pudełkiem i kotem. Wyszło mu, że kot albo jest w pudełku albo go nie ma, no chyba, że byłby kotem kwantowym. Albo martwym. Wtedy byłby na pewno kotem pojęciowym, ale czy byłby kotem wystarczająco żywym, by nadal być kotem?

Wszystkie te myśli kłębiły się w głowie Marcina, prowincjonalnego jurysty, który właśnie zakończył urlop w pewnym spokojnym egzotycznym kraju i już był pewien, że popełnił niewiarygodny błąd wracając do kraju, i jeszcze, naiwniak, klaskał, kiedy samolot szczęśliwie wylądował. „Trzeba było poprosić o azyl polityczny w Autonomii”, mruknął do siebie i Koty, która – wściekła na tydzień opuszczenia – próbowała odgryźć mu kawałek stopy. „To musi być całkiem spokojne miejsce do życia. Zwłaszcza dla miłośnika technologii rakietowych”. Marcin w młodości zakupił kilka modeli do składania i nawdychał się znacznie więcej kleju, co wyjaśniało część spraw i komplikowało większość innych.

Małżonka nadal brała kąpiel, ale Marcin wiedział, że ma naprawdę mało czasu. Musiał coś zrobić z tajemniczym meblem na środku jednego z trzech pokoi nadal niespłaconego mieszkania, szumnie, acz na wyrost, nazywanego apartamentem. Mebel zadziwiająco przypominał trumnę, i to taką z bardziej eleganckich. Miała ona, zakładając że rzeczywiście była to ona, nawet specjalny dzwonek na wszelki wypadek. W rogu odprysnął czarny lakier, ukazując różowy podkład. Ponadto zdobił ją napis „Nie wszystkim umarlim”, co dość drastycznie ograniczyło możliwość zakamuflowania trumny jako fortepianu. Trochę żałował, bo by pokazał tym K. spod dwójki, co to na każdej popijawie chwalą się pianinem po wujku Padarewskiego, spalonym w 44 gdzieś na Wschodzie. Wujku, nie pianinie, bo te stoi aktualnie w pokoju córki. „Fortepian Szopina”, warknąłby tym łajzom przy wódeczce, „ten co to spadł. Na bruk. Rozumiecie?”.

Gdzie są feministki, kiedy trzeba znieść trumnę do ogródka? – taką informację zamieścił na pewnym portalu społecznościowym i zebrał multum lajków. Oraz gratulacji za pierwszy udany dowcip od jakichś pięciu lat. Dobry żart, taka mać, napisał w odpowiedzi; chwilę rozważał skasowanie obecnego konta i przejście na wersję premium.

Dół był od dawna wykopany. Pod garaż. No cóż, będzie musiał swego białego opla nadal trzymać pod gołym niebem. Ale pozbędzie się tego….czegoś. Wydawało mu się, że słyszy jakieś dźwięki z wewnątrz, mimo że specjalnie zdemontował dzwonek, by nie hałasować na schodach. „Co ten jetlag robi z człowiekiem…” – Westchnął, kilka razy walnął pięścią w wieko, i podgłośnił audiobooka. 365 dni to najlepsza rzecz jaką czytał od dawna.

” Co właściwie czyni kota kotem?”, zastanawiał się Marcin ubijając ziemię szpadlem. Miał nadzieję, że do wiosny nic nie wylezie. Potem obsieje się specjalną brytyjską mieszanką i za dwieście lat trawnik będzie jak z gazetki reklamowej Obi czy innego Leroy Merlin. Ten Merlin to musiał być niezły kutas, bo nie dość, że Anglię założył, to jeszcze sieć sklepów. Ale imię miał głupie, matka musiała się „czegoś w ciąży przestraszyć albo co?” myślał spokojny już Marcin, podając małżonce ręcznik.

Uziemionymi łapskami.

Osiedle bogów

Oto zwyczajne przedmieścia wielkiego polskiego miasta. Szeregi bliźniaków stłoczone między drogą krajową a oczyszczalnią ścieków. Cudem wykrojone miejsca parkingowe. Całość ogrodzona rozchwianym murkiem z prefabrykatów. Rachityczne drzewka walczące o przetrwanie pośród chwastów, ajencji Żabki i chodników położonych niefachowo z kostki bauma z niderlandzkiej dotacji.

Młode małżeństwa z dziećmi i rozwodnicy w średnim wieku, mieszkający razem, dopóki nie spłacą kredytu we frankach. Czterdziestoletni specjaliści bez widoków na awans. Dwumetrowy trawnik każdej wiosny siany od nowa i do późnej jesieni koszony każdej soboty co do milimetra. Czujniki na podczerwień zwiastujące niechcianych gości z pobliskich komunałek. Interwencje straży miejskiej. Funkcjonariusze państwowi kłaniający się w pas spauperyzowanej elicie owianego naftowym dymem miasta Płocka.

Takie to jest tło naszej opowieści. Rozpoczyna się ona pewnego zimowego dnia. Dziwny to był rok, w którym to różne termometry wskazywały, że globalne ocieplenie, czy to spowodowane przez człowieka, czy nie, jest faktem absolutnie autentycznym. Nawet egipskie bociany nie chciały ostatniej jesieni wracać do domu i ich klekot roznosił się nad równinami Mazowsza niczym nagrany na taśmę śpiew muezina.

Jakby dla równowagi, natura nie znosi próżni, poczęły znikać ptaki najzwyklejsze: wróble, kosy i gołębie. Później w okolicy zaroiło się od gryzoni. Zdawały się uciekać od od lokalu 27/A. Jego właściciele znajdowali się na wakacjach. „W  Palestynie”, szeptali lepiej poinformowani sąsiedzi, „nie wiadomo czy wrócą”, dodawali inni, „on mi zawsze wyglądał na…”, zawieszali głos, „no pan wie… mahometanina.”

I tylko Arnold miał odwagę zaglądać w okna segmentu państwa M. Kopytka odbijały się od betonu, kiedy stary satyr sukcesywnie ogryzał rośliny posadzone zeszłego przez niezwykle elegancką Panią M. „Co ona w nim widzi?”, dziwowali się sąsiedzi na zebraniach lokatorów i także my nie jesteśmy w stanie rozwikłać tej zagadki. Arnold roztarł trzonowcami kolejną wiązkę zeszłorocznej trawy,  jego wielkie oczy zrobiły się jeszcze większe, zameczał i uciekł na łąkę.

Może było to spowodowane zmianą ciśnienia w pomieszczeniu, ale w salonie państwa M. na moment uchyliła się zasłona i uważny obserwator mógłby zauważyć złożony wózek inwalidzki, czarną trumnę ponadnaturalnych rozmiarów oraz żółte oczyska czarnego kota wygodnie rozłożonego na wieku tego tak niespodziewanego w tym miejscu arcydzieła sztuki stolarskiej. Bawił się on, albo ona, czarno-białą żałobną fotografią. Rozdarte kawałki zdawały się składać w umęczoną twarz mężczyzny bez powodzenia próbujacego ułożyć usta w uśmiech.

Romantyczna kolacja z mięsem

Nie przepadam za Walentynkami.

Człowiek się napracuje, narobi, naharuje, a efekt zawsze będzie daleki od oczekiwań. I jeszcze te kwiatki. Nigdy nie rozumiałem zanadto, dlaczego kwiaty, i to cięte, mają aż takie znaczenie w kulturze Zachodu. Mięsa tym dobrze nie przyprawisz.

Poddany jednak zostałem dobremu wychowaniu, a także obcym wpływom kulturowym i nie mogę się tego dnia schować w pokoju i, jak jeden z kandydatów na prezydenta, nie rozpoznawać klamki. Cały dzień myślę o wieczorze, czy będzie udany? Buduję scenariusze i kompiluję wymarzoną kolację. Daję się ponieść romantyzmowi i kupuję, niech będzie, świeży rozmaryn w doniczce.

W odwiecznym sporze biustu z pośladkami, inaczej rzecz ujmując: cycków z pupą, zawsze stoję po tej, dosłownie, drugiej stronie. Wielkość, czy tego chcemy, czy nie, zawsze ma znaczenie. Cokolwiek by napisano w kobiecych pismach i periodykach kulinarnych.

Uwielbiam, kiedy można poczuć ciężar w dłoni, a delikatnie naciśnięte sprężynuję.  Może i jest to mało eleganckie, ale nie potrafię przestać się bawić. Ciągle uciskam i tylko resztki wstydu powstrzymują mnie przed klapsowaniem obu sztuk po równi. Wylewam oliwę na dłonie i uważnie wcieram w każdy centymetr powierzchni.

Potem zaczynam kroić. W poprzek włókien. Jak w każdy inny dzień roku. Mówiłem, że nie lubię Walentynek?

Boczek, znikające paragrafy i tajne kasety w skrytce bankowej

Co skłoniło grupę młodych, doskonale wykształconych warszawiaków do zjedzenia szanowanego prawnika? Jakie tajemnice skrywała renomowana kancelaria? I jak to się wszystko łączy z legendarnym kodeksem?

Johan Gutenberg, wbrew powszechnej opinii, był nie tyle genialnym wynalazcą druku, co sprawnym kompilatorem usprawnień dokonanych przez zdolniejszych od siebie. Nie jest to nic zaskakującego, jeśli bliżej przyjrzymy się przełomowym technologiom i okolicznościom ich powstania, że zdumieniem odkryjemy, że większość wielkich wynalazców była hochsztaplerami, oszustami i naciągaczami. Gutenberg na dodatek był marnym biznesmenem.

Jego epokowe dzieło,  Biblia, od nazwiska twórcy, nazywane niezbyt odkrywczo Biblią Gutenberga, sprzedawało się słabo i w kilka lat doprowadziło drukarnię oraz przedsiębiorstwo wydawnicze Niemca do upadku. Pozostały po nim księgi, w 2001 roku wpisane na listę pamięci UNESCO. Dotychczas sądzono, że w Polsce uchował się jeden jedyny jej egzemplarz – jego wojenna peregrynacja zasługuje na osobną opowieść – a jednak w pewnej kancelarii prawniczej odkryto kolejny egzemplarz oryginalnej Biblii Gutenberga. Piękny foliał w formacie in folio wzbudził ekscytację fachowców nie tylko z Polski, ale i z zagranicy.

Jak trafił do naszego kraju?

****

Roman G., znany warszawski prawnik, który pragnie pozostać anonimowy, powolnie snuje opowieść o zjedzonym członku swej korporacji prawniczej: „Szedł jak burza. Często nazywają mnie największym polskim mecenasem, ale Patron, jak nazywalismy go w gronie kolegów, ustępował mi naprawdę niewiele. Kiedy uchwycił się jakiejś sprawy, to już nie popuścił. Twardy herbatnik. Zawsze elegancki. Doskonale skrojony garnitur, maskujący fakt, że uda już nie te co dawniej. Nadal sprawny intelektualnie.

Czy dochodziły do mnie plotki o licznych nieprawidłowościach i zaniechaniach wobec pracowników kancelarii? Nie potrafię odpowiedzieć na tak postawione pytanie. Proszę zrozumieć, to bardzo trudny rynek. Mogą się zdarzać pewne, no, niedociągnięcia, ale po upadku obecnego rządu natychmiast się nimi zajmiemy.

****

Inspektor Adam Nowak, 20 lat służby, grupa do zwalczania przestępczości zorganizowanej i handlu żywym towarem. Wiele w życiu widziałem, ale czegoś takiego to nie wi…

[Jeśli chcesz czytać ten i inne teksty premium, wykup prenumeratę]

Czy demokracja umiera na naszych oczach? – Rozmawiają Cezary Michalski i Dominika Wielowieyska.

Nic do powiedzenia

Wiosna tego roku nadeszła wcześnie, bo jakoś tak na początku lutego. Życie unosiło się w powietrzu, młode pnącza przedzierały się z podziemnych otchłani na powierzchnię. Rodzice z małymi dziećmi urządzali spacery dla poratowania zdrowia zniszczonego smogiem i zawieruchą polityczną w kraju. Wszystko kiełkowało i szczebiotało w ciepłych promieniach zimnego słońca.

Dwoje dzieciaczków, ubranych zdecydowanie przesadnie w grube kurtki i zimowe czapki, odpowiednio z Batmanem i tym pieskiem-dziewczynką z tego serialu, przyuważyło coś w pobliskim zagajniku i odbiegło od rodziców, którzy choć chwilę mogli pobyć ze sobą sam na sam. Nie mieli sobie nic do powiedzenia.

Chłopczyk stał bezpiecznie dwa metry z tyłu, daleko od znaleziska, ale dziewczynka patykiem, bezzwłocznie znalezionym i wypróbowanym, poczęła eksplorować glebę wokół czegoś podobnego do mrowiska, choć znacznie mniej estetycznego. W rozgarniętej ziemi bystre oczęta dzieci odkrywały coraz to nowsze cuda: stopa wystająca spod mchu, ucho wyrastające pomiędzy przylaszczkami, grzywka na skraju trawnika. A nie, chwila, jaka grzywka? To tylko wiecheć zeszłorocznej trzciny przykleił się do wyszczerzonej ponuro czaszki. Ten cokolwiek ekstrawagancki gatunek budzącego się życia jęknął okrutnie i bardzo już teraz podekscytowane potomstwo podbiegło do pary najbliższych przodków w drzewie genealogicznym:

– Mamo, tato znaleźliśmy jakiegoś pana. Tam, pod drzewem.
– To brzoza dziecko.
– Aha. Słyszałaś Emilko, to ta słynna brzoza. – Chłopak wyraźnie podekscytowany tłumaczył coś młodszej siostrze.
– Absolutnie nie dotykajcie. Może być zarażony.
– Czego? – Wydarł się R. i począł otrzepywać z ziemi. Pomorskiej. – Jaki dziś dzień?
– Niedziela! – Wykrzyknął większy ze szkrabów.
– Handlowa?
– Nie. – Ojciec rodziny w końcu stanął na wysokości zadania.
– Kur… – Chciał zakląć odkopany łysielec, ale się zreflektował – Kur…czaczki, znowu trzeba będzie drałować po piwo na Orlen. Cholerni płocczanie…

Ledwie co wstał i już marudzi.
I fajnie.

Christania

Decyzja o emigracji nigdy nie jest łatwa. Pozostawiasz ziemię o którą twoi przodkowie raczej nie walczyli, przynajmniej niezbyt zaciekle, bo inaczej prawdopodobieństwo, że się urodzisz mocno by spadło, ale szczodrze broczyli krwią, potem i innymi wydzielinami ssaczego ciała.

Zamustrowałem na frachtowiec w jednym z polskich portów morskich. Załoga była złożona z samych gburów i marud, główny mechanik był absolutnym degeneratem, który uwielbiał wyżywać się na słabszych i gonił mnie po całym statku z łopatą w łapie. Żarcie było marne, okręt produkcji radzieckiej cały trzeszczał przy byle powiewie, z ulgą więc chyłkiem wymknąłem się z pokładu w Oslo.

Stolica Norwegii niegdyś nazywała się Christania, liczyłem więc może nie na przywitanie chlebem i solą, ale przynajmniej na ciepłe mieszkanie socjalne, a tu, za przeproszeniem, psińco. Włóczyłem się po deszczowych ulicach, wyjadałem resztki z kubłów na zapleczach modnych restauracji, spałem po klatkach. Ludzie na mój widok aż podskakiwali z wrażenia i zaczynali krzyczeć, chyba w bokmålu.

Znużony schroniłem się w istnej komnacie tortur. Pełno żelaznych machin przeróżnych, a wszystkie stworzone z myślą, by człowieka upodlić i złamać. Dręczyciele porozwieszali wokół lustra, by każdy mógł widzieć jak jest słaby i jak nieznaczną rolę pełni w Planie Stworzenia. Przynajmniej z głośników leciała tradycyjna muzyka ludowa i z rozrzewnieniem rozpoznałem demówkę Enslaved, z czasów, gdy nie parali się jeszcze rockiem progresywnym.

Jakiś zwyrodnialec leżał na ławeczce i całkiem sam maltretował swoje ciało, szykując się do przyszłych mąk piekielnych. Nie żebym osobiście wierzył w tę akurat kosmologię, ale jak powiedziała kiedyś babka: trzeba być tolerancyjnym, no trzeba. Brat wtedy przyprowadził nową dziewczynę i była trochę czarna, trochę biała. I wtedy usłyszałem najpiękniejsze słowo świata.

– Kurwa!!!

Rodak! Odkleiłem się od ściany, przy której dotychczas próbowałem się schować i cichuteńko podbiegłem bliżej. Skandowałem „Jeszcze jeden, jeszcze jeden” i do taktu uderzałem ogonkiem. Mężczyzna na ławeczce usłyszał mój pisk, stupięćdziesięciokilogramowa sztanga zachybotała w powietrzu, z trudem umieścił ją z powrotem w uchwytach.

Spojrzał na mnie poważnie i wyszedł z sali. Po chwili wrócił z innym facetem i zaczął coś mu tłumaczyć, chyba w bokmålu, energicznie wskazując na mnie palcem. Zrozumiałem. Polak Polakowi kotem. Zwiesiłem mordkę, zastrzygłem wąsikami i smyrgnąłem szklanych drzwi wyjściowych.

Decyzja o emigracji nigdy nie jest łatwa.