Najlepszy crossover w historii

– Ile płacą?

– Zwyczajowo. Plus premia za skuteczność.

Sierżant Międzyzjeż odstawił kufel z cydrem na drewnianą ławę. Karczma Pod Ubitym Lisem nie należała to najszykowniejszych lokali w okolicy, zapewniała jednak pełną anonimowość swoim gościom. No i za niewielką dodatkową opłatą pokój z zawsze chętnymi łasicami na pięterku. Ale to nie dlatego Sierżant Międzyzjeż siedział obecnie w tym szemranym przybytku w cywilnych ciuchach i rozmawiał ze swoim agentem, osławionym w pewnych kręgach Kretem Krętaczem.

Sierżant Międzyzjeż, weteran JSZ, obecnie oddelegowany do JOT, każdą zimą odchodził na kilka miesiecy do sektora prywatnego. Kiedy inne jeże na terenie Wielkiego Księstwa chowały się w norkach i hibernowały, on sprawdzał wszystkie zabezpieczenia korytarzy i ruszał na zimą poniewierkę. „Sierżant Międzyzjeż nigdy nie sypia” – fama tej treści krążyła w rocznikach rekrutów i, no cóż, w pełni odpowiadała rzeczywistości. A to się rzadko zdarza. Odprowadzał Julka na lotnisko w Pyrzowicach; zimą przydatność wozu pancernego spadała o 70%, a koszty utrzymania, serwisu (np. smar do kopyt trzeba było sprowadzać aż z Grenlandii) oraz ubezpieczanie rosły niebotycznie, więc bardziej się opłacało wykupić trzy miejsca w samolocie i wysłać Julka na ojczystą sawannę aż do kwietnia.

Wtedy Sierżant Międzyjeż kontaktował się z Krętaczem i wybierali najlepszą tegoroczną ofertę:

– Jeden malutki problem, Zjeżu – Kret należał do nielicznych, którzy mogli się zwracać do Sierżanta zdrobnieniem imienia i nadal cieszyć się życiem. – Oni mają zdaje się coś wspólnego z RWPG.

– Pandzioszki.

***

Sierżant Międzyzjeż się przyzwyczaił, że każdy kolejny rocznik futrzaków do wyszkolenia jest jeszcze słabszy od poprzedniego, ale naprzeciw niego stały osobniki tak zdegenerowane i do niczego, że gdyby jeżycki Bóg nadal walił piorunami w każdy krzak na swojej drodze, to koniecznie musiałby i teraz. Tak, Sierżant Międzyzjeż zasadniczo był ateistą, a dokładniej to agnostykiem, ale w takich chwilach jak ta zaczynał tracić swą niewiarę.

Jakim cudem się te pandy tu uchowały jak jeszcze w latach osiemdziesiątych każda jedna z choć szczątkową inteligencją wyjeżdżała do Rajchu na pochodzenie i osiadała w tamtejszych ogrodach zoologicznych, to absolutnie nie wiedział. Teraz ich wnuki były w pełni zasymilowane i na niemieckich portalach miały miliony kliknięć filmików typu „Jedna panda i dwa pancerfausty” albo „Ile pand zmieści się w volkswagenie garbusie i w ile godzin da się go przerobić na Tygrysa?”. A te dwa tłumoki stały przed nim, Sierżantem Międzyzjeżem, i wpatrywały się w niego tym swoim smutnym spojrzeniem.

Dziwne to były cyckocze, prywatnie tak myślał, nasz dzielny wojak. Raczej jedno z nierokujących zbyt dobrze ogniw ewolucji, tak gdzieś na poziomie człowieka, dziobaka i może ptaka dodo. Tak, wiedział, że to ostatnie to nie ssak, ale już dawno gatunkowo wyginął.  W jego prywatnej opinii to samo czekało w niedalekiej przyszłości pandy wielkie. Wielkie to, puchate, ani to szop, ani niedźwiedź. Niby przytulaste, a tak w ogóle to wredne, paskudne i wszystkożerne. Tylko by żarło i łaziło po drzewach.

Michał i Adam. Nie wiadomo, który z klientów Sierżanta Międzyzjeża był bardziej do niczego. Pierwszy tydzień poświęcił na najprostsze szkolenie, np. marsz wszystkimi czterema łapkami po każdym terenie. W drugim zaczął wprowadzać proste zadania z taktyki. W trzecim pokazał swym podopiecznym granat obronno-zaczepny, co niemal zakończyło się drastycznym zredukowaniem śląskiej populacji pandy wielkiej. Po miesiącu potrafili już jednakże odnaleźć trzy najbliższe bunkry, poruszać się pośród traw, a nawet zeskakiwać z drzewa bez łamania sobie łękotek.

Sierżant Międzyzjeż powoli zaczął wykazywać objawy optymizmu. Niepokoiło go jedno. Od żadnego ze swoich podopiecznych nie mógł się dowiedzieć na jakie to wielkie niebezpieczeństwo są wystawieni, kogóż to boją się tak bardzo, że aż postanowili uszczuplić swój zapas orzechów włoskich o połowę i wynająć jego, największego wojskowego specjalistę  na terytorium Wielkich Kochłowitz. Michał czerwienił się wówczas niemożebnie na pyszczku i bredził coś o wielkich oczach, a Adam, zwany też – nie wiadomo dlaczego – Adasiem, popadał w stupor. Jakby się zakochał albo co i nie dało się nic z niego wyciągnąć. Nawet bagnetem.

***

W końcu spadł pierwszy śniegu, a wychudzone i wylaszczone pandy wielkie wróciły na swoje drzewo. Sierżant Międzyzjeż usadowił się w pobliskim okopie. Pozostawało czekać. Zachodzące słońce mieli za plecami, bo jedyne co wojak wyciągnął od swego oddziału, to to ze „Wróg zawsze nadchodzi od Wschodu, no czasem chyba że od Zachodu”. Możliwe, że na chwilę przytrafiła mu się malutka drzemka, pierwsza od lat, bo sylwetki na horyzoncie zauważył dopiero kiedy pandzioszki za nim zaczęły absolutnie niebojowo piszczeć. Sierżant Międzyzjeż wyciągnął zdobyczną lornetkę ze szkłami Zeissa, spojrzał na wschód. Podskoczył, oderwał soczewki od oczu, pokręcił mordką z niedowierzaniem, i spojrzał jeszcze raz.

– Motyla noga Janusza Gajosa – Zakrzyknął. – Dlaczegoż kurwa mać nie powiedzieliście, że chodzi o ninje? – Sierżanta w tym momencie było słychać już za Brynicą, tak wył. – To ja spierdalam.

– Tylko wysadźcie bunkry – Dobiegło z oddali. – Nic wam nie dadzą. Krętacz odda kasę. Jeśli przeżyjecie!

Musielibyście widzieć miny tych dwóch boroków pozostawionych na orzechu. Włoskim. Ale śląskim.

Podmiana populacji

Martinka obudziło bicie ściennego zegara z renomowanej oleśnickiej manufaktury zegarów Gustava Beckera. „Ainz, cwaj, draj, fir, fynf” w myślach liczył kolejne uderzenia, aż cały mechanizm się uspokoił. Trzeba było wstawać. Włączył kontakt, sześćdziesięciowatowe żarówki zamrugały kilka razy, w końcu odpaliły.  Należałoby sprawdzić kable za listwami, ale nigdy nie miał na to czasu. Starka Trudla spoglądała na niego ze ślubnego portretu z miłością i ufnością, młody opa Alojz miał już w spojrzeniu całą tą wściekłość i pogardę jaką po latach obdarzał wnuki. Martin ściągnął szlafmycę, pogładził się po wielkich wąsach i bosymi stopami stąpnął na podłogę. Lubił czuć to zimno, kiedy tak stał bez fuzekli, dlatego nigdy wieczorami nie dokładał zbyt wiele wyngla do pieców kaflowych.

Kończył druga cygareta w haźliku, peta wrzucił do okrągłej dziury. No, na następny tydzień trza będzie zamówić wóz na belówa. Wyszedł z wychodka i stanął przed familokiem, z zadumą wpatrując się okna obwiedzione czerwonymi framugami. Po drugiej stronie ulicy wszystkie były zielone, tradycja ta liczyła sobie dobrych sto lat i nikt nie pamiętał jej początku. Do świtu było jeszcze daleko. Martin poszedł do chlewika nakarmić hazoki, gołymbiami zajmie się wieczorem, po powrocie z roboty.

Na stole parowała wodzionka, a Andzia kulała nudle na niedzielny łobiod. Martin klepnął ją po rozłożystej rzyci, na co frelka odwróciła się i pogroziła mężowi nudelkulą. Zza szyby bifyju kronprinc Wilhelm Stanisław spoglądał obojętnie na miłosne podchody obojga. Dres adidasa nie był w stanie zrównoważyć swą elegancją wrodzonej tępoty malującej się na twarzy najmłodszego śląskiego Piasta. Martin wysłał pocztówkę do narzeczonej, kiedy służył w 7. batalionie strzelców bytomskich na Szombergu. – Chleba ukrój sobie som – powiedziała Andzia i wróciła do swego zajęcia. Martinek zrobił znak krzyża na bochnie i posmarował gruba piętka masłem.

– Po szpilu może skoczymy nad Wisłę? –  Jutro wielkie derby królestwa, na miejscowy stadion miał przyjechać słynny Górnik z Hindenburga.

– Toitete prosił byśmy do niego podskoczyli wieczorem – Odmruknęła Andzia – Ma nowe płyty z Kopenika – Toitete, słynny miejscowy DJ specjalizujący się w łączeniu śląskiej muzycznej tradycji z najnowszymi londyńskimi szumami i kwasami z Zagłębia Ruhry był szwagrem Martinka. Jego płyty z silesian hauzem wydawała słynna wytwórnia muzyczna WARP – Kupił już śląskiej i ma kegę Tyskiego. Musimy iść. Halba się mrozi.

– Ja, szaci. – Matinek jedynie musnął ustami policzka swej baby,  tak bardzo nie chciał ubrudzić słożbowej togi mąką i wyszedł do roboty.

Stuningowanego golfa trójkę postawił w zwyczajnym miejscu i kończył kolejną poranną cygaretę – trzy rano, trzy wieczorem, podczas doglądania ptaków na gorze – kiedy podskoczył do niego jakiś leber. Był niepozorny, skarlały jak to ino śląskie synki być potrafią i miał wyraźną obwódkę z pyłu węglowego wokół oczu.

– Kaj parkujesz ten szajs, ciulu jodyn? – Ciekawa rzecz, najbliższa fedrująca gruba była w Czechach, dobre trzysta kilometrów dalej, a ostatnia szola wyjechała z hajerami na powierzchnię w Królestwie Śląskim ze sto lat wcześniej, mimo to Ślązacy zdawali się być genetycznie skażeni pracą swoich przodków. Niewielcy, brzuchaci, ze smutnymi, marzycielskimi oczami wypełnionymi czystą nienawiścią. Martin, piękny wysoki mężczyzna, z reguły miły dla ludzi, czuł się czasem jak wyrodek albo zdrajca, zwłaszcza na geburstagach i inszych familijnych fajerach. – Bo jak ci ciulna, gorolu ze Lwowa!

– Ja, to bydzie ciynżka szychta – Westchnął do siebie, wyglancował szczewiki i poszoł ku imponującemu gmachowi sądu okręgowego w Płocku. Chachorowi wystarczyło machnąć legitymacją, by natychmiast spokorniał. Tu zawsze szanowało się każdą możliwą władzę. Na frontonie szarego budynku piastowskie orły rozpościerały dumnie olbrzymie skrzydła. Na schodach już czekał na mężczyznę Ondraszek, sztajger tytularny wydziału podatkowego prokuratury. Ceny kontraktowe, fuzje, ruble transferowe i duch osławionego Piekarza unosiły się nad śledztwem. Ohydztwa.

Na szczęście jutro sobota, Martin będzie mógł zmyć z siebie nie tylko fizyczny brud łońskiego tydnia.

Großland

Chodziliśmy z dziadkiem na ryby nad Brynicę.

– Po drugiej stronie jest już Polska – Za każdym razem wygłaszał to oświadczenie i wygodnie mościł się na rozkładanym krzesełku. Zakładał na haczyk robaka albo inne latające paskudztwo, a ja, bo byłem wtedy jeszcze malutki, zastanawiałem się, czemu tu akurat Polski nie ma. Bo przecież jest?

Potem dziadkowie pojechali do Rajchu ratować małżeństwo wujka, rodzinnego beniaminka i już zostali. I tak skończyły się moje wędkarskie wyprawy. Jesienią zaczęły się za to wędrówki do przedszkola, co panią Jankę kosztowało kilka siniaków, jednak była to świetna dziewczyna i nawet to doświadczenie nie było w stanie zniechęcić jej do całego rodu męskiego. Ale to już zupełnie inna historia, dość sensacyjna jak na realia sennego miasta przemysłowego samej końcówki PRL.

Wtedy głównie kopałem piłką o ścianę szarego bloku. Czasem z innymi rówieśnikami, najczęściej zupełnie sam. Nie wiem skąd mieliśmy tę piłkę, może dziadkowie przysłali ją w paczce w ramach rekompensaty? Wyrostki z placu strzelały z gabli w okna pobliskiego hotelu robotniczego. Niewiele starsze byczki z Kielecczyzny czy Polesia, hurtem wyrwane z wiosek w piętnastym roku życia, odpowiadały kamieniami i, rzadziej, butelkami po piwie. Leciały one wysokim łukiem z trzeciego, czwartego piętra i rozpryskiwały się o niechlujnie położony asfalt parkingu. Właściciele maluchów i polonezów wybiegali wtedy z klatek schodowych i gonili swoich synów po całym niewielkim osiedlu. Bitwy te toczone były głównie latem, więc co bystrzejsi z nastolatków rozbiegali się po pobliskich polach i czekali do nocy, kiedy to starzy udawali się na szychtę.

Jesienią i zimą nastawał pokój. Dzieciaki z bloków szły do szkoły z tekturowymi tornistrami i brudnymi workami na kapcie, dwudziestolatkowie z wulca snuli się jak duchy pośród szarej przemysłowej pary, powoli idąc w kierunku bramy pobliskiej gruby. Ojcowie próbowali odpalić swe fiaciki na pych i czasem odkrywali, że benzyna nocą wyparowała. Kolejka na cepeenie sięgała dzielnicy obok.

Piłka odbijała się od żelbetonowych płyt z charakterystycznym dźwiękiem, sąsiedzi dostawali szału.

Tak było. Przynajmniej mogło tak być.

W liceum zaczęliśmy eksperymentować. W maju rozpalaliśmy wielkie ogniska i z wieżyczki bunkra obserwowaliśmy przemarsze żołnierzy. Polskich, zgodnie z planami obrony wycofujących się ku Krakowowi. Niemieckich, wycieńczonych, przerażonych przełamaniem frontu. Przychodzili się ogrzać, wymieniali papierosy na kolę i czipsy. Snuli opowieści z 42 roku, kiedy sierpniowe słońce paliło ukraiński czarnoziem, a oni, spragnieni, bagnetami rozcinali arbuzy i wyjadali miąższ. W środku historii zrywali się z obłędem w oczach, przerażeni chrzęstem gąsienic odbezpieczali karabiny i  wzajemnie się podtrzymując wlekli w śniegu ku Bytomiowi. Niektórzy prosili nas, nastoletnich smarkaczy, by pozdrowić nasze babcie – ich twarze z nagła młodniały, mogłyby należeć do studentów kierunków humanistycznych Uniwersytetu Śląskiego. Wygaszaliśmy ogień i też się zbieraliśmy, zwycięskiej Armii Czerwonej pozostawiając puszki po van purze.

Pierwszy umarł dziadek. Niespodziewanie. Trzy dni wcześniej jeszcze szykował rolady i czarne kluski na familijne przyjęcie. Dziadek w Niemczech urządzał długie rowerowe wycieczki po terenach na których w czasie wojny pracował, własnoręcznie zbierał truskawki na kompot w jednym rzędzie z polskimi gastarbajterami, głosował na Kohla i kibicował Klinsmannowi. Śrutę na żurek kupował w sklepie zoologicznym, niemieckie papugi żarły to kilogramami. Ogólnie wyglądał i czuł się lepiej niż w Piekarach. Starszy pan z prowincji,  nawet nie w niemieckim stylu, bardziej przypominał podupadłego dziedzica wiejskiego dworku z serialu BBC. Jego pogrzeb był ostatnim wydarzeniem rodzinnym na którym zebrały się wszystkie wnuki.

Na pogrzeb babci już nie zdołałem pojechać. Wyskoczyły mi krosty na całym ciele. Zniknęły po dwóch dniach.

Kazamaty Rzymu

– Ale ich wszystkich nabrałem – Pomyślał Wikuś rozbijając na śniadanie codzienne jajeczko na miękko. Z łazienki rozległ się wielki plusk, siedmiomiesięczna córa walczyła z pytonem o mydło. – Franciszku, Franciszku, kapcie przyniosłam – Siostra Eukadia dbała o niego jak o dziecko, którym czasem się rzeczywiście czuł. Tym najmniejszym w klasie, z ostatniej ławki, nielubianym przez nikogo, nawet przez młodą, ładną i biuściastą nauczycielkę nauczania początkowego. To może dlatego w późniejszych latach… Westchnął.

– Ojcze święty, ale to nieprawda o tej pedofilii w Polsce? – Błękitne oczy siostrzyczki zrobiły się jeszcze większe, patrzyła w papieża z ufnością. – Wierz we mnie córko – odpowiedział Franciszek II i wspomniał swą pierwszą plebanię, kiedy to dbała o niego tylko gumowa małżonka. – Poproszę jeszcze herbaty. I wina.

Z tą lalą to też było nie tak halo jak chełpliwie rozpowiadał będąc młodym wikarym na probostwie w Wyszkowie. Okien taka nie umyje, obiadu nie ugotuje, ducha Feliksa nie przegoni. A do innych czynności to nie za bardzo miał śmiałość. Jeszcze w technikum budowlanym stał przed wyborem: sukienka czy sukienka duchowna, dopiera matura – ku zdumieniu wszystkich obroniona na dwójach, ale wtedy wszyscy zdawali matury, taki był poziom nauczania za ministra G. w jego rodzinnym kraju – skierowała jego kroki ku seminarium, gdzie szybko stał się ulubieńcem grupki starszych kolegów i dzięki temu przetrwał.

Marzenie o karierze duchownego narodziło się w nim, kiedy dziecięciem ośmioletnim będąc, w czasie zbierania puszek aluminiowych  na nowobogackich osiedlach, na stareńką książkę natrafił. „Lochy Watykanu” się ona nazywała i była uroczą ramotką z początku XX wieku, ale Wiktorek potraktował ją jak podręcznik. Ostrożnie sylabizował słowa, wsłuchiwał w ich brzmienie i upajał starożytną frazą.

****

Po śniadaniu codziennie udawał się na godzinną przechadzkę po najgłębszych kazamatach Państwa Kościelnego. Rośli szwajcarscy gwardziści, co do jednego katolicy ze złotymi zębami jako długofalowej rodzinnej inwestycji, otwierali przed nim coraz bardziej odległe i skrzypiące bramy. Mógłby je ktoś w końcu przesmarować, ale wtedy efekt nie byłby tak melodramatyczny. A ruszał w odwiedziny do swojego najstarszego, najzagorzalszego wroga.

– A mówiłem Rużyczko, nie podskakuj, nie fikaj jak małpa na trzepaku – Z satysfakcją spoglądał w zasuszone obliczenie gdysiejszego rywala. Pokaźnej łysinki nie zakrywała zaczeska, długie szponiaste pazury zawijały się ku dołowi, strzęp materiału nie był stanie zakryć najważniejszej, w tym wypadku wyjątkowo mizernej, części ciała każdego mężczyzny i czoło umarlaka połyskiwało w świetle pochodni. Tak,  w tym miejscu czuł się zawsze nieziemsko, a nie w Bazylice. Tam były obowiązki, a tu… przyjemności.

Nikt już nie pamiętał jak zaczął się konflikt tych arcyłotrów. Była to wojna długoletnia i zataczająca coraz szersze kręgi. Jak jeden puścił kalumnię, to drugi odpowiedział memem. Jeden zwyciężał w rankingu obiektywnych, to drugi natychmiast triumfował w rankingu radykalizacji. Następnego roku dokładnie na odwrót. Jeden nasyłał skrytobójczego bota, to drugi wybijał przeciwniki korki w sieni. Aż stanęli twarzą w twarz pod Jasną Górą, jeden wezwał anioły, drugi demony… Czyż trzeba dopowiadać, że piekło zwyciężyło?

Trzeba jednak przyznać, że Wikuś zachował się nadspodziewanie honorowo, bodaj jedyny raz w swym życiu, a przecież w chwili spisywania tegoż rocznika liczy sobie roków sto i jeszcze dwadzieścia dwa i kazał przeciwnika zabalsamować i pochować godnie w krypcie w wawelskiej. Był już wtedy arcybiskupem krakowskim, więc wstawiono Rużyczkę w miejsce jednego z prezydentów. Krypta szklana, full wypas jak mawiają obecnie klerkowie, nawet dzwonek miał zamontowany na wypadek zmartwychwstania. Co się jednak nigdy nie zdarzyło, ale Wikuś, kiedy już został Franciszkiem II przeniósł szczątki do Rzymu i teraz liczni byli rodacy nieboszczyka pielgrzymowali do grobu świętego – oczywiście pustego – w Watykanie, zanosząc pieśni i modły do patrona Niczego”  „Ojczyznę wolną, od Uralu po Kopenik, racz nam dać panie”

****

Odwrotną bowiem stroną medalu błyskotliwej kariery Wikusia, który o własnych silach spod bloku dotarł aż na Tron Piotrowy, było zalegalizowane nieistnienie Polski. Wtajemniczeni oczywiście wiedzą, że ta nigdy nie istniała i jej okresowe pojawianie się na mapach Europy było fantazmatem mającym swe źródło w żartach napojonych piwem i zatrutych sporyszem braciszków z Cluny, którzy koło roku 1000 sfabrykowali w swej Kronice istnienie nad Bałtykiem państwa o nazwie Polonia i zaczęli spisywać jego dzieje, aż okresowo zaczęło istnieć rzeczywiście. Co gorsza pojawili się samozwańczy Polacy, którzy absolutnie nie chcieli uznać swojej umowności i już od ponad tysiąca lat uprzykrzali życie kolejnym papieżom swymi roszczeniami i pretensjami. Po prawdzie spokój w Europie, triumfem Zachodu też zwany, pojawiał się więc tenże pokój, jedynie kiedy realni sąsiedzi państwa wyobrażanego brali sprawy wątpliwego istnienia w swoje ręce. Spójrzmy choćby jak pięknie panował biały człowiek nad wszystkimi oceanami w latach 1795-1918, a jak wszystko źle wyglądało w takim 2015 roku?

Cóż znaczy jedno państwo, wymyślone przez wiecznie pijanych mnichów w jakimś górskim zadupiu, absolutnie nie da się o tym zapomnieć, wobec losów całej cywilizacji? Czyż w Biblii pada słowo Polacy? Albo czyż w Pismach Ojców Kościoła pojawia się Polska, choćby tylko w przypisie? Nie szkoda róż, kiedy płoną lasy – głosiło staropolskie, oczywiście zmyślone, przysłowie i Wikuś się do niego zastosował, ruszając na zwycięskie konklawe. Czasem jednak coś gryzło go prze okrutnie i nie chodziło o pchły, do nich przywykł od maleńkości, i dlatego właśnie codziennie przychodził do lochów.

– Oj, Rużyczko, Rużyczko, kiedyś życie było prostsze – Przez szkło pogłaskał wykrzywioną w przerażającym grymasie twarz mumii (notabene lewą górną trójkę mógł właściciel przed śmiercią usunąć, takoż szóstkę, siódemkę i ósemkę prawego dołu) – Pytony znajdowano co rok, siedmiomiesięczna córka nie przynosiła wnuków do domu z regularnością pędzącego po trasie z Gdańska do samiuśkiego Krakowa pendolino. Ech, stary dziadzie, dlaczegoż żeś umarł tak młodo?

Karty

– Wchodźcie, wchodźcie – Włodek błyskawicznie zarejestrował, że przyszli razem, a nie osobno. Nie musiało to nic znaczyć, nawet mogło działać na jego korzyść, ale trochę się zmartwił. – Przepraszam za nieporządek, asystentka pojechała do mamusi na weekend.

W pomieszczeniu wprost lśniło co prawda czystością, ale gospodarz, choć w naciągniętym do kolan swetrze, lubił uchodzić za światowca. W dawnych czasach, jeszcze w dwudziestym wieku, takie mieszkania nazywano garsonierami, teraz trochę bardziej elegancko: lokalami wyborczymi. Było w pełni rozliczone i uwzględnione w corocznym sprawozdaniu dla PKW. Na ścianie wisiało powiększone zdjęcie znacznie młodszego gospodarza z Jadwigą Staniszkis w pełni dojrzałej urody.

– Robercie, ty jak zazwyczaj, latte z mlekiem sojowym, nieprawdaż?  Panowie czego się napiją? – Miał nadzieję, że tym prostym pytaniem udało mu się nie tylko zaznaczyć swą pozycję, ale też wysłać sygnał dwóm buntownikom. Młodszy, jak to mu było na imię?, kojarzył jego ojca z sejmowych czasów, chyba Janek, nieśmiało poprosił o wódeczkę, starszy pokręcił głową i zaczął ładować jakieś świństwo do wyciągniętej z chlebaka fajki wodnej.

– To szisza – Wyjaśnił Włodkowi i Robertowi na widok ich przerażonych twarzy i wybuchnął takim śmiechem, że aż zatrzęsły się mury. – Od czasów debaty lepsze rzeczy tylko w Amsterdamie –  Westchnął tęsknie i pociągnął długiego macha.

– Tak, do dziś nie wiem, co Leszkowi strzeliło do głowy z tą Baśką – Włodek dyskretnie próbował zmienić temat. Przez chwilę wietrzył prowokację i już wyobrażał sobie jutrzejsze nagłówki w Gazecie Polskiej. „Liderzy lewicy złapani podczas narkotykowej orgii” to najbardziej delikatny z nich. – No, biust fajny, ale reszta… Panie Adrianie, pan te ta te prawda? – I wykonał powszechnie znany męski gest, do którego potrzebne są obie ręce. Robert wyglądał na wstrząśniętego, Adrian zachowywał spokój, za to Janek zaczerwienił się jak sztubak. „Ciekawe, bardzo ciekawe” – zanotował sobie w myślach i poszedł do aneksu kuchennego po kawę, sojową latte dla gościa, zwyczajną sypaną, parzoną we szklance dla siebie. Metalowy uchwyt z herbem von Fenken… (dalej srebro się zatarło) miał po babce. W 45, kiedy nadeszło wyzwolenie, nie tylko Polska zmieniała się na piastowską.

– To co, gramy? – Wskazał na stolik karciany – Jeszcze z Magdalenki, rarytas i zabytek w jednym, rzekłbym – Wyjaśnił oglądającemu misternie wyrzeźbione sierpy i młoty Adrianowi –  Ale teraz lepiej go nie pokazywać, to wziąłem do siebie i co tydzień czyszczę specjalną szmatką i niemiecką chemią. A właśnie Robercie, może jakaś sesja z młodą dziewczyną? No nie patrz tak na mnie, ja jestem tolerancyjny, jednak mój aparat, no wiesz jak jest… może być kuzynka – Włodkowi naprawdę było przykro, ale chodziło przecież o Polskę. – Albo przynajmniej jedna wizyta w kościele, odpowiednio nagłośniona. Chrzest, bierzmowanie, byle nie pogrzeb. – Urwał. – No to co, brydż?

Niestety okazało się, że Robert, jako mieszczanin z  awansu, w ogóle nie grywał, a Adrian wyłącznie na komputerze. Janek zaskoczył za to Włodka, całkiem znośnie licytował. Chłopak z inteligenckiej rodziny,  widocznie plotki z miasta w tym wypadku nie kłamały. Może jeszcze będą z niego ludzie. Wódka, brydż sportowy, krawat do dresu. Gwizdek arbitra. Rekwizyty zawodowego działacza. Dwaj pozostali nie mieliby żadnych szans w latach 80., czy to w PZPR czy w opozycji. Gra się absolutnie nie kleiła, więc po dwóch rozdaniach demokratycznie zdecydowali się na remika.

– Czysty sekwens przy pierwszym wykładaniu – Ośmielił się zaordynować Włodek, w końcu byli przy Ordynackiej – No i czerwone liczymy podwójnie…

Panowie wyszli późną nocą. Spotkanie nie posunęło sprawy zjednoczenia znacząco w przód, ale wszyscy się zgodzili, że zapytani będą wyrażać swą postawą optymizm i pełnię nadziei. W końcu ile można przegrywać z prawicą?! Pięć lat, dziesięć, a nawet piętnaście. Ale nie dłużej!

Włodek umył zęby przed snem, przebrał się w piżamę z  firmowego sklepu Marksa i nagle, zupełnie z niczego, zatęsknił za asystentką. Z nią wszystko wygląda jakoś lepiej, nawet ta nora. Nie mógł zasnąć na służbowej kozetce, przewracał się z lewego boku na, o zgrozo, prawy. Coś nie dawało mu spokoju. Zerwał się na nogi, uderzając boleśnie o żyrandol, pamiątce po jednym z poprzednich użytkowników lokalu, nikt już nie pamiętał którym. Zapalił światło i zaczął przeglądać rozrzucone karty. No tak, jakiś chuj zachachmęcił wszystkie dżokery! Teraz to już na pewno nie będzie spał, zaczął więc układać pasjansa.

Jak to w życiu, oszukiwał tylko trochę. Raz udało mu się wygrać.

Zadaniowcy szczucia 2 (kocia powieść prawnicza)

Było sobotnie popołudnie, kiedy z kolei Stanisław odebrał telefon. Naprawdę chciał odmówić, ale właśnie zaczynał się mecz Arsenalu. Zgodził się więc. Co może być gorszego? Wyszedł z klatki i przyjaźnie skinął blademu młodzieńcowi na minikombajnie do koszenia trawy, kierując się do służbowego ferrari, zarejestrowanego zresztą jako sześcioosiowa furmanka, zrekonstruowana w ramach unijnego programu Szanujmy Tradycję. Do granic Płocka udało mu się dojechać bez przygód. Zielona fala go niosła, dopiero tuż za rogatkami po raz pierwszy stanął na czerwonych światłach. Na pasie obok jakiś miejscowy kmiotek w lambo prowokował go swym wyglądem trampa z Wielkiej Prerii, słomianym kapeluszem i fajką z cybuchem z kolby kukurydzy. Nie na darmo jednak Stachu nazywał swoją furkę Theo, silniki ryczały i tuż po zmianie na zielone ruszył z piskiem opon, zostawiając wsioka daleko z tyłu.

Grzecznie zadzwonił do domofonu i równie grzeczny gospodarz wpuścił go do środka. „Pan po togę?” – zapytał Marcin i posadził swego gościa w fotelu pod telewizorem. Stanisław z lękiem rozglądał się za Panią Kotą, jednak ta grzecznie siedziała na parapecie wpatrując się w palenisko na ekranie. Nie wyglądała groźnie. Marcin nawet kawę zrobił, ale niezbyt dobrą po prawdzie, wyjaśniając, że cały kilogram ziaren zagospodarował ostatnio u renomowanego warszawskiego piekarza, bo pisało na worku, że przemielona zębami studentów prawa, a nie do picia zwyczajnie, ale innej w domu nie ma. Na prowincji tyle nie płacą, co w stolicy. Rozsiadł się Marcin wygodnie w drugim fotelu i  głaszcząc Panią Kotę zaczął opowiadać, bo przecież

„Panie Stanisławie nie możemy dopuścić, by sprawy zawodowe zaburzyły tak obiecującą znajomość. Jaką to ja dziwną dziś sprawę mam na uważaniu, program jak z podręcznika, to nie uwierzy pan, w Warszawie to pewnie nie do pomyślenia, ale bronię myśliwego, którego oskarżono o nieumyślne spowodowanie śmierci, kiedy strzelał do dzików.  Sprawa jest wielce tajemnicza, bo ofiarę pocisk ani nie drasnął. Agafon K., mężczyzna lat nie powiem panu ile, nie pamiętam, spadł z krawędzi kamieniołomu na skały, tak się przestraszył huku spacerując, a dzik też uciekł i nie możemy go odszukać jako świadka, się potem okazało, że rzekoma ofiara była szwagrem kuzyna miejscowego prokuratora, który to właśnie strzelał na nieszczęsnym polowania i na dodatek była winna całą furkę zielonych, no ten trup, temuż to krewnemu, takie to mamy tutaj dylematy prawnicze i naprawdę ciężko wyrokować co dalej…”

Dzwonek do drzwi przerwał uczone dywagacje Marcinowi i ten elegancko przepraszając Stanisława poszedł otworzyć drzwi. Po chwili wrócił, ale nie sam. Obok niego stał młodzieniec z lambo, Stanisław natychmiast go rozpoznał po rolniczym kombinezonie i dwie myśli równocześnie pojawiły się w jego głowie. Pierwsza że strasznie blady jakoś ten chłopak, a druga, że traktory lamborghini bywają zaskakująco szybkie, zwłaszcza w mieście…

****

Inny znany gdzieniegdzie truposz, R., od godziny dzwonił na służbę w swojej wielkiej rezydencji, zaraz po wojnie zbudowanej z kamieni pochodzących z ruin zamku należącego do polsko-węgierskiego rodu Draniulescu. Nikt nie przychodził. Pewnie mają wychodne, kucharka i lokaj, cholerny kodeks pracy i prawa człowieka, westchnął boleśnie. Dawniej wszystko było znacznie prostsze. Sobie nadweręży ramię jak dalej sam będzie musiał odsuwać wieko. Dębowe. Solidna robota, stolarz się nazywał Rozekreuz czy jakoś podobnie i miał bardzo ciepłą krew. A jaką córkę! Blade liczka i włosy płukane w ziołach. Żadnej chemii jak te dzisiejsze nowoczesne kobiety. To se ne vrati pomyślał z czeska i zadumał się nad klęską taborytów pod Lipanami. Ach, gdyby noce były choć odrobinę dłuższe, może by zdążył na czas?

W mieszkaniu panował zwykły porządek, taki jak to lubił najbardziej. Tumany kurzu unosiły się pchane siłą jego kroków, pajęczyny urokliwie zwisały z sufitów, z biblioteki niósł się upajający zapach gnijącego papieru, do lodówki nawet on bał się zaglądać. Nowoczesność. Miała swoje plusy, ale pod tym względem był jak ksiądz i tęsknił za prymitywniejszymi czasami. Zawsze płakał na Nosferatu z Kinskim i Adjani, tak przecież było, a teraz… od dwóch lat bajerował, tak to się teraz mówiło, jedną ślicznotkę, a ona nic, nie reagowała i nawet miała własne mieszkanie. Takie to były podłe czasy. Jeszcze w XVIII wieku wystarczyło otworzyć drzwi karety, rzucić w błoto talara i rodziny same… ech…

Złoto też bez dawnej wartości, zmieniający się kurs za uncję zmusił go nawet do czasowego podjęcia pracy jakby był zwykłym człowiekiem, a nie cieszył się szlachectwem od XVI wieku (tanio wtedy chodziły tytuły baronów, to sobie sprawił jeden czy też drugi). Zaczynał od zwyczajnej od bandyterki i rekietu – nie na darmo dawno temu pod Warną obrabował polskiego króla i uciął mu głowę, kiedy ten już uciekł z pola bitwy –  reanimując swą zbójecką karierę, ale szybko zrozumiał, że lepiej zalegalizować swe działania i uzyskać aplikację adwokacką. Choćby z ostatnim numerem, ale nowi kamraci nie dadzą takiemu zginać, oj nie. W bandzie pod tym względem bywało różnie, ilu hersztów w życiu otruł, to już nie zliczy. Teraz godzinka pisania wyroku dziennie i można odpoczywać. W trumnie rzecz jasna. Tylko doktor się coś ostatnio martwił, że słabe wyniki krwi, no jak Ola nie przyjedzie, to będzie musiał ruszyć w miasto. Jak w Katowicach i Zagłębiu w 71, ech…

****

Ryszard, zwany przez wszystkich Ryśkiem, miał to wszytko dokładnie pod ogonem. Wygrzewał się ostatnich promieniach letniego słoneczko, bo też lekkie łupanie w kościach zwiastowało, iż winter is coming. Nawet nie za bardzo chciało mu się dziś polować, mama przyniosła coś kuniopodobnego. Nie pachniało zbyt dobrze, ale jak Marcin nie przyjedzie w ciągu godziny, to coś skubnie. Co się tak spóźnia ten człowiek z żarciem? Nie tak się umawiali. Już nie pamięta jak tydzień temu pogonił kota temu typkowi od togi? No jest sobota, ale bez przesady.

****

Stanisław obudził się przed telewizorem. W swoim pokoju. Czyli jednak drzemka techniczna. Miewa teraz dziwne sny, to pewnie od tego ćwitra. Na ekranie Koguty na Wembley rozrywały rywala. Zaczął krzyczeć ze strachu. Harry’mu Kane’owi bynajmniej to nie przeszkadzało, unosił ramiona w geście triumfu. Delle Ali biegł ku nie ma z radosną gębą urodzonego zwycięzcy. Hector Ballerin kuśtykał. Ballerin kuśtykał i płakał. Jaki wstyd.