Nie wierzę, ze w umieraniu jest coś podniosłego i godnego. To niemożliwe.

No, mi się w każdym razie nie udaje.

Pozostaje tylko wszechstronny smród gówna.

Nie wierzę też we wspomnienia rodzin, że umarł spokojnie, choć po długiej chorobie.

No, mi się w każdym razie nie udaje.

Dość szybko się zorientowałem, że zostaje tylko egoizm i tchórzostwo. Oprócz fizycznego lęku, o dziwo, tego nie ukrywam, zaskoczyło mnie to dość mocno, metafizyczny. To jest zaprawdę ciężka sprawa, bo już dawno doszedłem do wniosku, że lepiej by boga, jakkolwiek nazywanego, choćby po Borgosewskiemu, nie było, tak dziwna i ogólnie nieciekawa jest nasza rzeczywistość. A, okazuje się, opcja, cień możliwości, naprawdę przynosi moment ulgi. Tylko to złamanie całego mojego życia, całej resztki mojego ja, c’ nie?

No, nieważne.

Najbardziej obrywa się matce. Ona ma zbyt wiele lat, zbyt wiele przeszła, w tym dwa raki mego ojca (jeden śmiertelny), zbyt wiele jej lęków i traum wyszło w ostatnim miesiącu, niestety dopiero w ostatnim miesiącu, a ja to rozumowo ogarniam, ale czepiam się dokładnie wszystkiego.

Oczywiście, że się boję.

Byłem najgorszym „pacjentem” do leczenia. Ale to już zaszłości, których, na razie?, nie odważę się opisać.

Krótki poradnik w kwestii rakowej:

  1. Jeśli podejrzewacie u siebie, to podejrzewajcie od razu najgorszego.
  2. Wszystkie ręce na pokład. Rodzina, znajomi, lekarze. Cokolwiek. Onkolodzy miewają, i to często, prywatne praktyki. Ciekawe, prawda?
  3. Karta DILO i szybka ścieżka onkologiczna to pic na wodę. Znaczy się, bez nich, będziesz dopiero w dupie, ale bez wejścia, hmmm, dodatkowego, naczekasz się naczekasz.
  4. A walczysz o życie.

Wygląda na to, ze w momencie rozpoczęcia mojego diagnozowania było zbyt późno. Zawaliłem rzecz rok temu, a tak naprawdę 20 lat temu. I jakieś 2/3 badających mnie lekarzy, a było ich łącznie ze trzydziestu, próbowałem to policzyć, chyba to wiedziała. Od początku

Nie wiem czy to przynosi ulgę.

Nie przeczytałem: Biblii, Prousta i Hassliebe. Sorry, Łukasz. Miała być na lockdowny, a potem wszystko się…

Wiecie czym się zajmuję?

Oglądaniem stron knajp w pobliżu i zastanawianiem się nad mym legendarnym skąpstwem połączonym z atakami łakomstwa.

Od roku musiałem jeść z uwagą (i nie zapaliła mi się czerwona lampka!), od pół roku jem śmieci, od dwóch miesięcy środki dla rakowców, od miesiąca…

Bo wiecie, ja umrę z niedożywienia. Nie z głodu, nie czuję głodu. Z niedożywienia. Po prostu organizm mnie powoli zjada, poza tym, że upokarza.

W ciągu najbliższych kilkunastu dni.

Chyba, że będzie próba hospitalizacji. Wedy dłużej.

I wiecie, nie wiem, która opcja bardziej mnie przeraża.

A przecież po prostu mógłbym się nie obudzić. A jednak człowiek walczy o resztki każdej kalorii.

Po prostu przykra sprawa.

Jak mawiają ci wszyscy lekarze, młodsi ode mnie o dziesięć lat albo nawet w moim wieku. Bo to jest interesujące, 90% zajmującego się mną personelu medycznego była do bólu profesjonalna, nawet kiedy system, w koronawirusie i ze mną w koronie, się kompletnie zawalił. A kilka osób było szczerze przejętych. Nie zrozumiałem. Czy to dobrze?

Szpitalni decydenci są ode mnie starsi. To prawda. I będą.

Wielka chryja z bratem. Prawie się pobiliśmy. 20 lat w minutę. Załatwić się nie da.

Najgorsze, że po wyskoku adrenaliny człowiek przez godzinę czuje się prawie zdrowy.

Z bratem sytuacja unormowana.

Ale 20 lat nie da się ułożyć w kilka godzin. Powtórzę się.

Każde rodziny mają swoje za pazurami, pocieszam się. W tej to ja od 25 lat byłem głównym problemem.

Długa rozmowa z bratem. Było ok. Oczywiście nie zgadzam się ze wszystkim.

– Całuję w rączki, kochaną cioteczkę – No I to robię. Nie będę się wychylać, w końcu mamy 1763 rok, trzeba żyć zgodnie z konwenansami epoki. Cioteczka dobre pięć lat młodsza ode mnie, stryjaszek zdołał pochować trzy poprzednie, zanim samemu mu się zmarło. Na koklusz, rwę kulszową albo syfilis, różnie gadają w familii. Cioteczka wygląda zdrowo, kwitnąco rzekłbym, to chyba nie na to ostatnie jednak i uśmiecham się szeroko, ale tak by nie pokazać nadmiernie bocznych zębów. Strasznie mnie swędzi pod peruką, trzeba będzie uwędzić trochę robactwa. Ciotka ma chyba prawdziwe włosy.

Żeby nie było, że jestem aż taka ofiara losu. Kolega brata, jeszcze z Kato, a potem przez dwa lata spotykali się w M., to przyszła medyczna sława **** i mnie pilotował. Prowadziła mnie jego koleżanka, młodziutka doktor ****, córka wielkiej szychy na całym Śląsku i nie tylko. O tym dowiedziałem się ostatni. Jak to ja.

Z planowania własnego jadłospisu przeszedłem na pomysł otwarcia własnej bieda knajpy. Byłby problem z mięsem, ale… jak ktoś szuka wspólnika z krótkim terminem spożycia, to proszę o kontakt!

Dobra, żałuję, że nie zrobiłem porządku z częścią – napisanych z Wami notek – zwłaszcza tymi ślunskimi i nie spróbowałem czegoś więcej. Wymagałoby to multum pracy, z moimi lękami i unikaniem wysiłku zadanie niewyobrażalne. I ja naprawdę nie wierzę w pisanie jako takie.

Złośliwie rzecz ujmując: zbyt wiele przeczytałem. I dalej nic nie rozumiem. Ani w warstwie technicznej, ani w wyższej. Nazwałbym ten mój styl pochwałą infantylizmu, bo bardzo go w literaturze brakuje. Życie jest właśnie takie, a w książce zawsze wyjdzie poważne.

Ale dziękuję wszystkim, którzy publicznie mnie chwalili i ganili. Albo prywatnie namawiali do wysiłku. Nie, nie zdradzę nicków, nie bójcie się!

Pamiętników nie pisałem.

Skąd u mnie w rodzinie taka obsesja na punkcie inteligencji? Mierzonej szkolnymi ocenami, ewentualnie i potencjalnie testami. Najzdolniejszym nie gwarantuje niczego, zabija ciekawość i umiejętności, a przeciętniaków, nawet niegłupich (ja! i mój brat) zabija i wpędza w kompleksy.

Inna rzecz, że nigdy nie zrozumiałem powiązania między inteligencją, wynikami w nauce, talentem, zdolnościami, a pozycją społeczną. I trochę mnie to w życiu kosztowało. Zawiści.

Jestem skóra i kości. To przerażające ile organizm jest w stanie zjeść. I znieść.

– Piotrusiu, Piotrusiu – Wołam służącego po powrocie do pokojów, coś trzeba zrobić z tymi włosami, ale tego ladaco nigdzie nie ma. Pewnie siedzi w kuchni i emabluje dziewki kuchenne po kątach, a nawet pokojówki. Pucułowate to, o kolorze włosów nieokreślonym gruboskórne i marudne,, a powodzenie ma straszne. Ileż to razy było, że już wsiadałem do bryczki, a ten gna za mną i krzyczy – Panie, Panie (teraz to panie, tak mnie w ogóle nie szanuje), nie zostawiajcie mnie, i pędzi ile sił w nogach, bo za nim z folwarku cały pościg: bracia, mężowie i ojcowie zhańbionych tutejszych piękności.

Wczoraj potężny kryzys.

Było… upokarzająco.

Najgorsze, że z jednej strony organizm jest tak słaby, że ruszy się metr, to cała wyprawa. Z drugiej nie chce odpuścić.

Moja peruka ma dopiero trzeciego właściciela, nówka nieśmigana. Pierwszym był staruszek, który twierdził, że nigdy tej nowomody na sarmacki łeb nie weźmie, bo Polak, a nie Europejczyk, ale kiedy xiążę P. go wezwał do pałacu, to aż konie rozstawne wysłał do Warszawy, by mu pędem sprowadzili jakąś i to od razu koniecznie z harcapem. Drugim użytkownikiem był pewien młodzieniaszek, co ją ponosił dwa albo trzy miesiące i zginął w pojedynku. Sekundantem był i kula poleciała złym torem. Tak przynajmniej mówił mi pan Abrahamson, właściciel balwierni w K., potomek zacnego londyńskiego rodu, choć mi trochę Pińskiem to wszystko zajeżdża, ale no cóż, w końcu wszyscy jesteśmy Polakami. Ostatnio mówią, że nawet ci, co w ziemi robią, aż się wierzyć nie chce, ale kto wie jak będzie w przyszłości? Może w końcu zrobią lepsze drogi w tym kraju!

Ciło to straszna przekora. Walczy.

Te momenty w których sobie uświadamiasz/uświadamiam, że naprawdę nic mnie nie czeka, są najgorsze. Psychicznie.

Szokująco rzadkie.

Oszukiwałem się, że byłbym lepszym człowiekiem. To było ciekawe 10 dni. Ale nie, nie byłby, Dalej byłbym mieszanką skąpca i łakomczucha. Strach to jest paskudna rzecz. Zwłaszcza o pieniądze.

Nie wiadomo, kto wymyślił te całe peruki. Powiadają, że Ludwig, król Francji, a potem rozlało się na całą Europę. Niewygodne to, latem ciepło, zimą, byle kapelusz byłby wygodniejszy, drapie i swędzi, ale no cóż, jeśli chcesz bywać w towarzystwie, to musisz codziennie wieczorem swoją wyczesać i rano założyć. Najzmyślniejsi mają po kilka, kilkanaście sztuk i rodzajów, a to nie jest tania rzecz. Powiadają, że włosy sprzedają biedacy, a istnieje też pokątny handel i czarny rynek, na którym szczególnie cenione są włosy szubieniczników, galerników oraz zesłańców do Barbadosu. Peruki końskie? Drugiej klasy, byle szlachciura od razu pozna i nic nie powie, ale w zaufanym gronie wyśmieje. I nici z urzędu, nici z ratowania Rzeczypospolitej, woźnym zostaniesz i to w Piotrkowie. No ale najgorsze to robactwo, pleni się jak szalone. Nie jestem od tego by wieczorem rozgnieść jedną weszkę albo dwie, ale obsiądzie taką perukę, to ileż trzeba wygotowywać! Rano świecisz gołą głową i musisz tłumaczyć, że to ze względów higienicznych, żeby skóra mogła oddychać.

Herosi

Patrzę, a tu już po burzy, słoneczko świeci – skąd u mnie taka maniera pisania o słońcu? – dzieci brykają, psy, te na smyczy i wolno biegające, szczekają. No to wyszedłem sobie na spacer, wielki brzuch ciążowy taszczę na wózku przed siebie, sąsiedzi witają mnie z przerażeniem i skrytą fascynacją. Ci co poznają. Ledwie przysiadłem na ławce, pusta była akurat, jedynie kilka śladów po piątkowym posiedzeniu młodzieży, ***** *** i Gejów z Górnika, Ave Satan! i ze dwie butelki, bezwrotne, po radlerze, przybiega do mnie jakiś typ i kłania się wpół. Czapkę zmiętą trzyma w łapach, przyglądam się i nie poznaję, może szkła tak brudne, może już zbyt mało tych dioptrii, no ale jakie to ma znaczenie. Wita się i w płacz!

Wariat jakiś myślę sobie, kiedy w końcu sobie poszedł, a nawet nie chciał dwuzłotówki na alkohol znaczy się bułkę, dziwne, rzeczywiście społeczeństwo jakby bogatsze ostatnio. No ale zaczął się natłok następnych i co jeden z drugim to facjata bardziej charakterna, choć rzadko bez jakiegoś defektu. I ten do nóg padnie, inny:

– Nie odchodź, Mistrzu – Co mnie zdziwiło, bo ja Mistrza i Małgorzatę bardzo lubię, ale bez przesady, takie coś to prawie każdy mógłby napisać! Znaczy, to co teraz piszę. Cała procesja się przewaliła i tylko szlochy oraz jęki:

– Nie damy rady!

– Jak bez nas, to i beze mnie!

– No passaran! Nie przejadą znaczy się jak faszystowski czołgi pod Guerniką, Post Regiment miał o tym piosenkę, mogę zaśpiewać. No może lepiej nie a kapella, bo on teraz passe w ogródku…

Dziwne to było, choć zarazem przyjemne. I dopiero kiedy ostatni, tym razem naprawdę, odszedł w siną dal, rozpłynął się na tle zachodzącego słońca – co ja mówiłem o manierze mojej? – zacząłem rozumieć. Ostrożnie obszukałem kieszenie. Ani portfela, ani gum do żucia, nawet bilet na dwa miasta, ulgowy, już nieważny, zniknęły. Toż to byli moi bohaterowie! A ten od biletu to pewnie K****, poznać styl i absolutny brak zasad moralnych, co bardzo szanuję!

Wymęczony zlazłem z ławki i, pozdrawiając sąsiadów, tych którzy mnie nie poznawali, też, ruszyłem na czwarte piętro. Och, Homer miał takich bohaterów jak ja, to też w życiu niczego poważnego nie napisał!

Mann

Blademu. Wybacz wszystko.

No i pokłóciliśmy się, o to który Mann jest większy, Tomasz czy Michael, bo Wojciecha zostawiliśmy słuchaczom Trójki, wszystkim dwóm i Kazikowi, temu spod trzynastki, co to w 88 krzyczał, że Def Leffard to prawdziwa muzyka, a potem go wywieźli rodzice, do dziś nie wiem czy do Toszka, czy do Niemiec, po prostu zniknął, pstryk nie było chłopaka i tylko na śmietniku latały wycinki z Brava, i ja stałem na stanowisko, że oczywiście Tomasz, bo co prawda grafoman oraz nudziarz okropny, ale Doktor Faustus wart jest grzechu, nawet jeśli nie bardzo wyjaśnia dlaczego nazizm był możliwy, w tak dobrze wychowanym i ukulturalnionym środowisku niemieckiej klasy średniej, bo to przecież najspokojniejsza warstwa społeczna w dziejach, historycznie udowodniony to fakt, ale jeśli kochał tę książkę tato Pilcha po powrocie z wojny, to coś w niej musi być, poza portretem Hitlera, argumentowałem, ale ten mi wyjechał z Gorączką, a ja się zaśmiałem, że stare dziady się spłukały i wspomniałem aligatora Kroketta, czy on wie ile kosztuje mięso dla takiego gada, co to z niego są koszulki Lacoste’a na Wimbledonie, już wtedy chciał mnie tłuc i ja się skuliłem, bo gdzież mnie, gnomowi, odkarmionemu na spleśniałych kanapkach padłych górników, do potężnych mięśni pokoleń chłopskich ramion, co każdego roku kosą w lewo i leciała głowa pruskiego grenadiera, kosą w prawa i łeb krasnoarmiejcy leżał na miedzy, ale wtedy sobie przypomniałem o Ostatnim Mohikaninie, że to najpiękniejszy kiczowaty film w dziejach, na podstawie bardzo złej powieści, to prawda, Day-Lewis jaki przystojny, a wszyscy inni ładni zwłąszcza w swej brzydocie i pogadaliśmy o tym, czy francuska Ameryka byłaby lepsza od tej rzeczywistej, nieistniejącej, ale potem znowu chciał mnie tłuc, bo rzekomo coś napisałem niegdyś, co nawet mogło być prawdą, bo nie myślicie chyba, ze pamiętam wszystko, co piszę?, i to co napisałem było jakoś nie bardzo halo, czego się absolutnie nie wypieram, ale żeby tak od razu lecieć z łapami na człowieka kultury?

Anonim

List przyszedł w niewyróżniającej się kopercie, ale nauczony uprzednimi doświadczeniami przez trzy dni wolałem go nie ruszać. Szczęśliwie nie wybuchł, dlatego w końcu go otwarłem na długim nożu. Z wnętrza wypadło kilka zeszytowych kartek pokrytych elegancką kaligrafią. Publikuję go w tym miejscu bez żadnych skrótów.

Ośmielam się zamieścić kilka słów Prawdy o tym giaurze nieczystym Radosławie zwanym też Wielki Pe, ponieważ dotychczasowe zapisy są nadmiernie korzystne dla tego wyrzutu sumienia Boga, oby żył wiecznie!

Zaczął przyjeżdżać do naszego szejkanatu blisko dwadzieścia lat temu i jakoś tak zakręcił się koło naszego towarzystwa, i spotykaliśmy się co pewien czas w różnych miejscach. Potem się okazało, że chciał być jak my, młody, piękny i w gronie radców. Nie potrafiliśmy mu wytłumaczyć, że bycie radcą wymaga nie tylko wielkiej inteligencji, kultury osobistej i powszechnej, ale przede wszystkim gruntownego państwowego wykształcenia, a nie tego świstka ze szkoły koranicznej w Ł., którym wymachiwał wokół.

Posiadał wówczas jeden garnitur, jeszcze z obrzezania, i chodził w nim wszędzie, zimą czy latem. Zimą trząsł się z zimna, latem pot zlewał części garderoby. Kieszonka zielonej marynarki pozostawała pusta i często, kiedy siedzieliśmy w najmodniejszych płockich knajpach, inni klienci brali go za kelnera i wsuwali mu drobne sumy, by szybciej pobiegł po piwo albo przyniósł pilaw z baraniną. Piastry przyjmował z godnością.

Podawał się wówczas za hardcorowca, ale kiedy wziąłem go na koncert słynnego wówczas zespołu Frontside, okazało się, że nie zna ani jednego wersu. Kiedy my skandowaliśmy kolejne wersy klasycznej poezji Demona, on zagubiony stał w kącie i zdawał się zagubiony pośród tego harmidru. Tatuaż SE z jego kłykci spływał gęstymi kroplami, wykonany był bowiem henną.

Kawę pił okropną. Więcej nie odważę się napisać. Nie każdego w dzisiejszych czasach stać na niewolnika, ale nie zwalnia to nikogo od poczucia smaku.

Najbardziej nas zdziwiło, kiedy zniknął i jakieś dwa, może trzy ramadany później wrócił, w sportowym wozie, bo nie ma co ukrywać, niewierni robią najlepsze samochody, z wielką tablicą rejestracyjną DORADCA1. Zadał szyku, znaczy się. Psim, Wybacz Panie, swędem załapał się tamtej zawodowej korporacji, a standardach tak skandalicznie niskich, ze biorą prawie każdego.

Te auto rozbił tuż za rogatkami miasta. Było pożyczone, a tablica odkleiła się zaraz po uderzeniu w pierwszą palmę.

Z wyrazami szacunku, o Muffi

Piast.

Larwy

Mężczyzna wszedł na wydmę i nadzieja, przez moment obecna, powoli gasła na jego twarzy. Przed nim i za nim nic się nie zmieniało, wszechobecny piasek nie pozwalał oku zaczepić się na żadnym elemencie krajobrazu. Mężczyzna cichutko jęknął, choć mógł też zwyczajnie trochę głośniej westchnąć, zszedł kilka kroków niżej i rozsiadł się najwygodniej jak tylko mógł.

Piasek delikatnie parzył go w pośladki, jednak chusteczkę, jedyną zbędną w tym upale część garderoby jaką posiadał, obwiązał sobie głowę. Legendarny słomkowy kapelusz, który wyratował go z wielu perypetii, a i on sam ratował go z szeregu kolejnych, zgubił noc albo dwie temu, kiedy uciekał przed Tauregami z armii wyzwolenia Algierii albo Mali, na tym etapie swej podróży nie był w stanie określić w jakim państwie aktualnie się znajdował. Choć próbował im wytłumaczyć, że Berberowie i Ślązacy pochodzą z jednego pnia, jeśli nie etnicznego – tu badania nie przyniosły dotychczas ostatecznego rozstrzygnięcia – to przynajmniej kulturowego, pustynni nomadzi w zdobycznych toyotach ośmielali się w to wątpić i uznali, że mają do czynienia z rządowym szpiegiem.

Zzuł sandałki i dokładnie sprawdzić palce u stóp. Larwy pchły piaskowej nadal się nie wykluły, co było nie najgorszą z możliwych wiadomości. Razem z kapeluszem zgubił jedwabną mapę i to już nie było przyjemne, bo zabiłby, choć może nie siebie, za kawałek planu, choćby najmniej dokładnego. Było tak gorąco, że nawet nie chciało mu się żartować z odwiecznego paradoksu, że jedyna możliwa dokładna mapa, mapa która dawałaby stuprocentową pewność, co do dokładnego położenia, musiałaby być o skali jeden do jednego. Ale czy wtedy składałaby się z piasku?

Mężczyzna wyciągnął z chlebaka jajko, rozbił skorupkę o łokieć i zaczął skrobać. Suchy wiatr poniósł nową woń ponad wydmami, niewstrzymywany przez żadne przeszkody zaniósł charakterystyczny fetorek szkolnych wycieczek i kolejowych przedziałów nad Ocean, przywołując przyjemne skojarzenia w grupie drzemiących polskich seniorów w ośrodku wypoczynkowym w M. Na dnie torby, tuż obok harcerskiego kompasu i gumowanej przeciwdeszczowej pałatki, leżało kilka drobinek soli, którą wędrowiec obtaczał właśnie żółtko. Po posiłku nalał kawy z termosu do nakrętki i powoli smakował gorący napar, własnoręcznie przygotowany – ileż to już dni temu? – w proporcjach łyżeczka grubo zmielonej kawy na litr wody.

Potrząsnął sandałami sprawdzając, czy jakiś skorpion nie znalazł sobie nowego miejsca zamieszkania ani nie próbował założyć rodziny poprzez popełnienie międzyrodzajowego mezaliansu. Dokładnie zakręcił termos, nałożył nakrętkę i spakował do chlebaka. Niespiesznie podniósł się na nogi i ruszył w dalszą drogę. Wiatr niespiesznie zasypywał jego ślady.

****

Mężczyzna wszedł na wydmę i nadzieja, przez moment obecna, powoli gasła na jego twarzy. Przed nim i za nim nic się nie zmieniało, wszechobecny piasek nie pozwalał oku zaczepić się na żadnym elemencie krajobrazu. Mężczyzna cichutko jęknął, choć mógł też zwyczajnie trochę głośniej westchnąć, zszedł kilka kroków niżej i rozsiadł się najwygodniej jak tylko mógł.

Czy w idealnym świecie potrzebni by byli doradcy podatkowi?

– Radku, musisz mi pomóc! – Usłyszałem od odrzwi gabinetu.

Westchnąłem. Wszyscy mamy dobrych znajomych z przeszłości, którzy po latach okazują się znajomymi znacznie mniej inspirującymi niż niegdyś. I nic nie poradzisz, bo przecież nie wyrzucisz za drzwi, jesteś na to zbyt dobrze wychowany. No i masz wspomnienia. A jednak… Nawet sekretarka, asystentka ds administracyjnych znaczy się, doskonale wie, że tego typu klientom należy parzyć kawę trzeciej, może nawet wkrótce czwartej kategorii, a na tacę władować trochę magdalanek, żadnych wuzetek i pączków od mistrza Biklego. Nie wykosztuję się nadmiernie, ale i tak nie zrozumie introspektywnej aluzji. On, ten mój gość:

– Marcinie – Przyjmijmy na potrzeby tego wspomnienia, że ma on na imię Marcin, co nie musi być prawdą, ale przyjmijmy.- Czym mogę pomóc?

– Muszę zgubić trochę faktur.

– Jacht, samochód służbowy, dwa telewizory?

– Kebaby. – Muzę przyznać, że miał resztki honoru, bo się zaczerwienił. – Wszystkie z tego roku.

– Łatwizna. – Odetchnąłem z ulgą. – Da się zrobić. Ile ich zjadłeś? Ze dwadzieścia?

– Więcej.

– Pięćdziesiąt? Sto?

Milczał.

– No chyba nie dwieście pięćdziesiąt! – Przyjrzałem się mojemu gościowi z nowo rozbudzoną uwagą. Garnitur nawet elegancki, ale sprzed dwóch lat. Krawat niby dobry, ale jego kolory o odcień, o jedną tonację barw zbyt jaskrawy. No i chusteczka zamiast poszetki! Ostatni raz prana w poprzedniej epoce politycznej, o zgrozo. Typowy prowincjonalny przedstawiciel małomiasteczkowej elity.

– Tak dokładnie to trzysta dwadzieścia cztery.

– Ile?!

– Bo rozumiesz, my z żona zaczęliśmy żyć zdrowo. Jarmuż, sojowe latte, wegańskie burgery. Bo niby już młodsi nie będziemy, ani ja, ani ty… – I spojrzał na mnie. A to chamek! Z twarzy jest dobre dziesięć lat ode mnie starszy, a siwizna we włosach nie sprawia wrażenie dystyngowanej, jest po prostu dowodem postępującej degeneracji fizycznej, oby nie intelektualnej. I ten bebech, który nagle stał się naprawdę widoczny.

– No ale jak to, trzysta dwadzieścia i trzy… cztery?!

– Bo ja nie nadaję się do takiego życia. Wychodzę z domu wygłodzony na promenadę, a tam kebab turecki, ormiański, kurdyjski i polski. Kominy dymią. W cienkim, w grubym, w kieszonce, w bułce. nafta wgryza się do ust. Łagodny i ostry, średni, wołowina, cielęcina i nawet kurczak. Kuszą tak bardzo! – Jego twarz bruździła najczystsza rozpacz. Znowu westchnąłem.

– Czyli żeby żona się nie dowiedziała?

– Jaka żona? – Aż się żachnął – Papug!

To zmieniało sytuację. Słynny Papug, szef mojego gościa. Apodyktyczny, niezmiernie błyskotliwy i bez litości dla podwładnych. Co gorsza, jadał głównie ziarno, czasem ludzinę. Tak, on nie zrozumiałby całej tej afery z kebabami. „Marcin” by zniknął, wlec się na prowincję, składać zeznania. Westchnąłem po raz trzeci i ostatni:

– No dobrze, znam parę sztuczek, a kilku cypryjskich bossów branży kebabiarskiej jest mi winnych przysługę…

Był gotów całować mnie po rękach.

… ale tym razem mi zapłacisz. Po kosztach, oczywiście.

„Czas zakończyć tę znajomość”, myślałem, patrząc na mojego niedawnego gościa przez okno. Właśnie wykłócał się ze strażnikami miejskimi o mandat za parkowanie na kopercie. Brązowa, skórkowa – gdzie ją schował przedtem? – kurtka nadymała się prześmiesznie w kilku miejscach. Podjąłem decyzję: Jak tylko zrealizuję otrzymany od niego czek Banku Płocko-Amerykańskiego, wykasuję numer telefonu. A w poczekalni… a w poczekalni dostanie tchibo…

Zupa

Kiedy się mnie pytają jak robię moje zupy, zawsze z przyjemnością odpowiadam. Opowiadam jak to o piątej rano każdego dnia zmierzam na pobliski bazarek, gdzie zaprzyjaźnieni rolnicy sprzedają swe ekologiczne produkty i wybieram najświeższe marchewki, pietruszki, pory. Szukam najbrudniejszych jajek jako gwarancji absolutnie wolnego wybiegu kurek, przytraczam wielkie wory do mojego holenderskiego roweru i dzielnie, latem i zimą, w upał i deszcz, pedałuję do mojej nowoczesnej kuchni, tu na zapleczu tej wspaniałej stołówki, którą zbudowaliśmy wspólnymi siłami ku zadowoleniu pracowników. Po drodze wpadam do działającej od 120 lat, nieprzerwanie, wypiekali swe chleby nawet w powstaniu, piekarni, a piąte pokolenie piekarzy proponuje mi pełny wybór najświeższych chlebków i bułek. Kompozycję uzupełniam przyprawami z mojego własnego ogródka, specjalnie zbudowałem szklarnię na balkonie, by przez cały rok móc zadowalać mych czcigodnych gości, bo dla mnie są gośćmi, nie klientami, świeżo roztartym rozmarynem!

Tak mówię.

Rzeczywiście wizytuję targ, pod tym względem nie kłamię, w każdą sobotę, tuż po południu. Jest to jeden z najgorszych placów w okolicy, jakimś cudem uchował się z pełnej chwały dekady kapitalizmu szczękowego i kiedy ja się na nim pojawiam, komiksiarze, sprzedawcy peerelowskich monet obiegowych i inni łachmaniarze już się pozbierali i kierują się do domów. Zmierzam ku warzywniakom i wybieram potrzebne mi warzywa i owoce (zupy owocowe też miewamy w menu), targuję się, czasem biorę za darmo ze skrzynek do wyrzucenia i dopiero teraz dokonuję kluczowej transakcji. Zmierzam ku hodowcom bydlątek wszelakich i szukam najbardziej zabiedzonych, najbardziej rachitycznych kur gęsi łabędzi w ostateczności może być króliczek albo gołąb wędrowny i po długich targach kupuję sztuk trzy, może cztery, tych naszych braci mniejszych. Taka jest moja tajemnica.

Z najczystszym sumieniem mogę twierdzić, że moje dania są wegetariańskie, a nawet – na życzenie! – wegańskie, bo kiedy te miłe oku i znacznie gorsze w zapachu truchełka w końcu wygotuję w ogromnej balii, co rusz dorzucając kawałki mebli do ognia pod, mięsa jest w moim wywarze tyle, co kot napłakał. Albo inaczej: nawet kot by się rozpłakał na ten zapach. Jest to moja podstawa, baza zupna, na calutki roboczy tydzień i teraz zaczyna się najtrudniejsza część mojego zadania, mianowicie muszę wymyślić rodzaje i nazwy zup na poniedziałek wtorek środę czwartek piątek a czasem i sobotę. Już dawno odkryłem, ze kluczowy jest tu kolor, zupa może być całkiem pozbawiona smaku, byleby miała adekwatną hipnotyzującą barwę i nazwę typu Biała Wdowa, Czorny Górnik albo Zielone Pastwisko. Używam więc barwników spożywczych, kiedy i one nie starczają, wlewam po kropli albo dwie odpwoiedniej plakatówki i zupa zyskuje nie tylko w moich oczach. Skąd biorę chleb, zapytacie pewnie? Dobrzy ludzie wieszają na śmietnikach, choć trzeba przyznać, ze w naszych zindustrializowanych czasach zwyczaj ten stopniowo przemija i coraz trudniej nazbierać wór chleba na cały dzień, nie mówiąc o tygodniu. Niegdyś wystarczyło podjechać do jednego śmietnika i załatwione, teraz bramy, płotki, kamery i ochroniarze, już nie na umowach śmieciowych, a wściekli jak dawniej. Czasem też dodaje do zup makaron, własnoręcznie ukręcony, nie żartuję, cztery jajka, tona mąki i trochę robaków. Wszystkie rodzaje białka, nie brakuje nawet syntetycznego.

Ostatnio wchodzi do mnie do kuchni facet, elegancka marynarka i stylowe buty, choć niekoniecznie z półki najwyższej, to i tak postęp, dawniej chodzili w garniturach ślubnych przez cały rok i mokasynach z szyszką, i się przedstawia, nazwisko mi nieznane, z Działu Kontroli, dodaje i sobie myślę: No, dopadli cię cieniasie, teraz skontrolują dokumenty, książeczki sanepidu i dyplom mistrzowski, i będziesz musiał wrócić do zawodu, znowu będziesz belfrem historii w podrzędnej podstawówce, jeśli cię przyjmą po tej ostatniej erotycznej aferze z udziałem stożka, sześcianu foremnego i mapy pierwszego rozbioru, możesz mieć cały czas wilczy bilet na połowę Polski, w myślach się już spakowałem i wróciłem do domu, w hańbie oraz upokorzeniu. Przynajmniej żywy, pocieszyłem się, nie jak po normańskim najeździe, rozwleczony po połowie Akwitanii przez kruki i wrony. Pan przyszedł jednakże podziękować. I jeszcze dodał, że ma tylko 25 lat do emerytury i już tęskni za moimi zupami, i nie wyobraża sobie życia bez pracy. Nawet więcej, jakie to on miał propozycje angażu, gdzie to nie mógłby się zatrudnić, ale tam by nie było mojej zupy, to rezygnował, mimo premii, gratisów i rozliczenia w bahamskich jednostkach systemu bankowego i walucie bez wątpienia mocniejszej niż złotówka.

Nie będę ukrywał, było mi miło. Pilnowałem się, by nie powiedzieć zbyt wiele, kiedy całował mnie po rękach, jak to określił, mistrza. I tylko zastanawiałem się, czy pstrokacizna jego krawata, tej historycznej ozdoby dzielnych najemników z Krainy, to efekt moich zup czy też spaczonego gustu osobnika przede mną.

Zupa

Wychodzę dziś z domu, wesolutko sobie zmierzam na kolonoskopię, kiedy drogę zachodzi mi dwóch jakichś typów. Z gęby jakby jacyś tacy znajomi, może chodziliśmy razem do podstawówki albo byliśmy w pierwszej komunii, zastanawiam się, kiedy wyższy uchyla kaszkieta, ale nie takiego hipsterskiego, z warszawskiego sklepu, gdzie to kultowe nakrycie głowy kosztuje pół pensji albo i dwie, po prostu zwyczajny kaszkiet robociarski i się przedstawia:

– Edek!

– Antek… – Dopowiada drugi i wali mnie w łeb łomem czy nogą od stołka. Przecież to ja sam ich wymyśliłem, miga mi w odłamku sekundy nim się rozpływam.

****

Obudziłem się. Z opuszczonymi spodniami. Przykuty łańcuchem. Do stołu.

Przede mną stała miska zupy. Z łyżką.

– Jedz.

– Żryj.

Ledwie kończę, taką w kolorze pomarańczowym, podsuwają mi kolejny talerz. Zielony w smaku. I kolejny. Tym razem chyba porowy, ledwie poznaję pływające warzywa.

To się raczej nie skończy.

Zupa

Kiedy ostatnio zjadłem coś bezalkoholowego, a dokładniej, by być konkretnym i drobiazgowym, a również szczerym wobec czytelników i siebie samego, wprowadziłem do organizmu coś bezalkoholowego, to przez dwa dni miałem torsje i ledwie się wywinąłem od grobu. Nie było lekko, tyle powiem. Co gorsza, dopadł mnie wtedy, korzystając z chwil słabości, wątpliwy zaszczyt zostania bohaterem literackim, moje losy opisał mianowicie w zjadliwym artykułu miejscowy periodyk, wydawany przez wiadome siły, oczywiście, i nawet miałem się procesować, ale ostatecznie jestem ponad całą tę polityczną kloakę i hańbę moralną. I tylko wstyd mi za ludzi, których to nadal bawi oraz ekscytuje. Pokończy taki jeden z drugim jeden albo dwa fakultety i od razu myśli, że jest inteligencja, i to jeszcze polska.

Inteligencja to ja! – by sparafrazować wielkiego Mattehorna czy innego wielkiego człowieka z historii, to akurat absolutnie nieistotne i sprawa drugorzędna. Aktualnie inteligencja polska, zgadza się, ale jak trzeba będzie to i inna. Może lepiej, by nie rosyjska, ale jak trzeba będzie, to da się radę i tak. Choć miewają tam naprawdę twardych zawodników, ale co to dla mnie i dziesięć promili, byle wódka była pewnego pochodzenia, w ostateczności może być i bimber, raz się żyje i raz ślepnie, jak ponuro wita każdy dzień staruszek Kowalski, po zakupieniu, bardzo tanio, baniaka spirytusu od Ruskich w 91 na bazarku w Łowiczu. Ma rentę od państwa i żyje jak panisko w luksusowej ziemiance, razem ze stadem kotów i psów, z których co pewien czas któryś ginie, choć i tak mnożą się jak króliki bez poszanowania praw Bożych oraz ludzkich i potem człowiek nie wie, czy to psiokoty czy kotopsy pętają się pod nogami, kiedy idę czynsz comiesięczny odebrać i doszkolić w jedynej sztuce jaką oponowałem w stopniu mistrzowskim.

Sztukę mianowicie fałszowania faktur i umów prawno cywilnych, w piciu pozostaję mianowicie amatorem, co prawda zaawansowanym i mówię to bez fałszywej skromności rozdziewiczanej przygodnie pensjonarki. Staruszek Kowalski był niegdyś słynnym kasiarzem, ale postępująca automatyzacja i komputeryzacja zmusiły go do przebranżowienia i, zanim oślepł, był wybitnym fałszerzem dóbr wszelakich. Ileż w obieg wypuścił autentycznych Kossaków, to głowa mała! Każda szkapa na takim obrazie piękniejsza od poprzedniej, każdy ułan mężnie pręży virtuti militari na klapie munduru, i już za chwilę zginie za Polskę jak to każdemu ułanowi przystoi: w szaleńczej szarzy na okopy opuszczone. I nawet ja, cham i prostak, płakałem na ten widok łzami rzewnymi, obrazki schodziły jak na pniu, za bony towarowe, dolary i marki niemieckie, aż staruszek Kowalski połasił się na wiadomy spirytus i ślepy jak kret albo nowo narodzone niemowlę mógł jedynie polskie druki urzędowe dalej fałszować. Nikt się nie pozna, takie mamy zabezpieczenia.

Nawet jak na tutejsze zwyczaje, dzisiejsza zupa na stołówce dnia, szumnie wikińską nazwana, szczególnie niejadalna. Zielona jakaś, a chleb pamięta czasy Etrusków – to było takie plemię wczesnosłowiańskie w Italii, nieuki, a nie ci Ruscy zza Buga, co to jak się nazywają dla niepoznakami Ukraińcami czy Białorusinami, to i tak wiadomo, że są Ruskimi i nic tego nie zmieni, ot geopolityka – cóż jednak robić, zapłaciłem, to przecież nie wyleję do fikusa, kwiatka szkoda i pieniędzy. Chyłkiem uchylam poły marynarki, eleganckiej, sztruksowej, odkręcam zakrętkę – choć wyobrażam sobie, że to zawleczka granatu, który zaraz wrzucę na sam środek sali, brzuchate torsy w garniturach i śliczne nóżki w pończochach, choć nie moje, w końcu jestem demokratą i elitarystą, będą fruwać w powietrzu – i wlewam z piersiówki cytrynówkę, żubrówki w sklepie już nie było, o szóstej rano!, co to są za ludziska, to ja sam nie wiem, do talerza, bo jak mówiłem: zupa dnia dzisiejszego absolutnie gorsza być nie może niż ta dzisiejsza!