Wolna robota

W robocie jestem tradycjonalistą. Własne ręce, kawałek sznura, no może jeszcze kombinezon ochronny. Nie żebym nie szanował innych, bardziej nowoczesnych metod, wymagających pracy zespołowej i ciągłego udoskonalania się,  ale jednak to moja specjalizacja gwarantuje najbliższy kontakt z klientem, oko w oko (rzekłbym),  bez tych nowomodnych psychologicznych fiziu miziu czy obsesyjnego pilnowania każdego szczegółu w harmonogramie. Napisałbym wręcz, że to w moim wykonaniu nasz fach cechuje najwyższa elegancja, starożytna precyzja i towarzyski takt. Co jak co, ale w tym zawodzie nie można bać się osobistego kontaktu, nawet z kompletnie obcymi sobie ludźmi.

Oczywiście nie wszystko układa się w życiu jak po sznurku – naprawdę wybaczcie mi tę grę słów, takie zboczenie zawodowe – i po ostatnich wyborach musiałem znowu wrócić na wolny rynek. Trochę się bałem, bo w moim wieku się przekwalifikowywać? To nie takie łatwe, teraz młodzi idą jak burza i zgadzają się na te, umowy śmieciowe – choć nasi najprężniejsi zleceniodawcy nie lubią tego terminu, wolą używać sformułowań typu „kreatywność, nielimitowany czas pracy i złodziejski ZUS”, ale mi to nawet nie przeszkadza, mogą płacić i via Cypr, byle kasa się zgadzała. Przepraszam za tę dygresję, w każdym razie i w sektorze prywatnym znalazło się miejsce na moją działalność. I tylko czasem jak widzę marsz KOD albo PO to mi się łezka w oku kręci za przeszłością.

Może rzeczywiście mam lekko fetyszowskie podejście do sznurów, jak napisała pani psychiatra w ostatnim corocznym bilansie, ale uwierzcie – w mojej specjalizacji to po prostu podstawa. Trzeba znać każdy rodzaj sznurów, linek, tasiemek; być na bieżąco w temacie jak najmodniejszy francuski krawiec. Bawełna, konopie, tworzywa syntetyczne. Choć oczywiście najczęściej pracuje się z tym, co można odnaleźć w obiekcie zlecenia, to najlogiczniejsze i najsensowniejsze.

Teraz też przecież rozmyślam sobie nad tym wszystkim w garażu i jestem bardzo dumny z siebie. Pół metra kabla i zadanie jakże pięknie wykonane. Ach, gdybym mógł zrobić selfie i wysłać pułkownikowi J., mojemu nauczycielowi z Kiejkut. Ależ byłby dumny! Mam nadzieję, że nie pochlebiam sobie zanadto snując przypuszczenia jakobym był jego najzdolniejszym uczniem. Stara, najlepsza szkoła. Och, jakie pułkownik J. opowiadał rubaszne historie z kolejnych szkoleń, na trzech kontynentach i w ramach przynajmniej dwóch sojuszy odbywanych.

Nasze, bezpartyjnych fachowców, miejsca zajęli patriotycznie ukształtowani harcerze z polecenia ministra. Nie żebym odbierał im zapału, chęci i wiary, jednak do tego fachu trzeba mieć nie tylko talent, ale i gruntowne wykształcenie. A co można wynieść, poza butelkami po wódce, ze stanicy harcerskiej? No, umiejętność wiązania węzłów, to akurat bardzo przydatne. Ale reszty wiedzy nie można zdobyć ot tak, od niechcenia. Trenować, trenować i jeszcze raz trenować trzeba latami. Wstyd przyznać, ale łapię się na satysfakcji, kiedy dochodzą do mnie plotki o kolejnej fuszerce. A to z hamulcami, a to na stoku albo w czasie maratonu w Brukseli.

No, pół godziny minęło. Pora kończyć zadanie. Pół godziny już wisi, zmartwychwstać nie zmartwychwstanie (choć mógłbym opowiedzieć o przypadku [..], mógłbym pięknie poopowiadać, ale to dopiero 50 lat po odtajnieniu akt), kabel pięknie dociska krtań, klient dawno już nie charczy. Nawet nie narobił w majty. Leworęczny, to i krawacik zamocowany odpowiednio, śladów innych nie ma, trzy razy sprawdzałem, no i fajrant. Fajno, piąteczek. Kolejna robota umówiona na przyszły miesiąc, pełen luz. Jedyna przewaga pracy na własny rachunek. Och, jakie miewaliśmy urwanie głowy w firmie! Seryjny samobójca wszystkim nam dał popalić, tego, tej presji i cierpienia, się nie da opowiedzieć!

Niewiasto „Pudło”

Nie tak dawno zachwycałem się najnowszym długograjem enigmatycznego projektu Niewiasto, a już dziś w moich tłustych łapskach ląduje inne dzieło sygnowane przez ten niezwykle ekscytujący zespół. „Pudło”, bo tak nazywa się materiał, nie jest jednak pełnoprawnym materiałem brodatych – he he – Niewiast, a wypuszczoną przez Delirium Records reedycją albumu o tym samym tytule z 1998 roku. Do znalezisk sprzed lat podchodzę z uzasadnioną najczęściej nieufnością, wciskam play po uprzednim odbyciu (sic!) szeregu egzorcyzmów w towarzystwie zaprzyjaźnionego wikariusza, jednak tym razem szczęka opadła mi aż do kolan, a fetor gnijących zębów spowodował ewakuację całego osiedla.

Głupio przyznać, ale nie znałem tego longpleja. Podobno cieszył się on organicznym kultem na dalekim Pomorzu, jednak do nas, zamieszkałych w dumnym Księstwie Ślunskim, legenda ta nie dotarła. I bardzo szkoda, bo „Pudło” jest płytą pod każdym względem światową!

Młodszym czytelnikom muszę w tym miejscu przypomnieć, że 1998 był bardzo złym rokiem dla tak szlachetnego gatunku muzycznego jakim jest death metal. Opadała już  – Lucyferze dzięki! – fala fascynacji gotyckim metalem, jednak to w tych dniach metaluchy albo zaszywały się w lasach i wyły o maturze albo zrzucały glany i przebierały w podrabiane trzypaskowe dresy, kupowane od podejrzanych typków w bramach zabytkowych kamienic. Morbid Angel, co tu dużo pisać, ssał, Death ssała rakotwórczo. Deicide z Cannibalami wpierdalali własny ogon, a pełne chwały dni triumfu Nile miały dopiero nadejść. Raczkował Opeth, muzycy Meshuggah mogliby stroić gitary naszemu Kobongowi (zakładając, że by potrafili), Tiamat wydawał techno gówno. A to tylko o Szwecji mówimy.

Niewiasto ze swoim feelingiem, świeżością i otwarciem na mnogość nie tylko metalowych form mógł wtedy naprawdę podbić glob. Rasowy Death Metal przez duże DeMe, solidnie odrobiona lekcja podstaw gatunku, ale też odrobina miejskiego zgiełku Devina Tawsenda, głębokie poszukiwania ówczesnej sceny yassowej z pobliskiej Bydgoszczy, straceńczy rytm Neurosis. Szczypta blekowej zadziorności a’la Emperor (krótko przecież po wydaniu przełomowych „Hymnów”), jednak bez wiochy równie mocno charakteryzującej ten gatunek. Długie wysmakowane solówki oparte o elegancką pracę sekcji, brutalne riffy i potężny growl Krasnoluda. Pre progmetal? Czy Niewiasto mogli być naszym Mastodonem? Polską Gojirą?

Wkrótce po wydaniu płyty zespół się rozpadł. Muzyków zabolał brak szerszego odzewu – podziemne ziny, zaczadzone Burzum i et kohortes, nie uznawały technicznej precyzji,  dla oficjalnych magazynów „Pudło” było zbyt radykalne, trafiając ostatecznie w środowiskową próżnię. Tzw. scena nie zaakceptowała patriotycznej wymowy tekstów, oskarżając Niewiasto o głęboki flirt z faszyzmem, a nawet nazizmem. Dziś można się tylko śmiać… Zderzyli się z ponurą rzeczywistością lat 90., o czym barwnie opowiada Terrocreaper w wywiadzie obok – basista poszedł do woja, gitarzysta założył rodzinę i wybrał grę w zespole weselnym, a on sam na długie lata wylądował w psychiatryku wskutek działań WSI. Na szczęście teraz wrócili!

PS Płyta zawiera również MLP „Sleja dziwko”, czyli covery fug Bacha, Rachmaninowa i Miki Waltariego podane w tempie charakterystycznym dla amerykańskich bogów metalu i uzupełnione tekstami o Żołnierzach Wypędzonych. Sława bohaterom!

„Sarny. Ale jakieś domowe, więc może to były krowy, tylko chude.”

Takoż to (nie)dzielny Major, dobrotliwy tato Majorka, posoliwszy, pół gorączki posobotniej nocy później, na niedzielnym obiadku (klikając) kurę przy Kurskiego w tyle telewizji, tak go suszyło, że (nie)smaku nie czuł w ogóle, wyższość musiał uznać Haelbiaka Wspaniałego, najświetniejszego od czasów Sulejmana pogromcy chrześcijan na ćwiterku i odeszedł kwicząc do krainy szczęśliwych remisików… I Wielka Smuta zapanowała po lewicy Pana (hlb rzeczonego), rozłam gangreniczny (gargantuiczny?) się wdał w młodą inteligencję polacką, rozkład tkanek rako twórczy i ta dziejowej misji spajania narodu w Jedność nie sprostała, pole Teklom Tekielim oddając. Pomyłka to od początku ogromna była, bo to nie #majtkiDudy, a #batkiDudy grane być powinny, jednakoż semantyczna ta różnica do wygubienia doprowadziła Razem (ale osobno jak pieklili się złośnicy). Załkał Blady oraz Mlaxis o północy! [Wyjrzyjmy w przyszłość odległą, w której to #majtkiDudy czapą Mahomeda się stały i każdorazowo, wielewiekówpoźniej, Król Polski nowy w nie obleczonym być musiał, a któren to brzuszyska nie pomieścił, na miejscu był ścinany z dzikimałłowaniem, co rządku pretendentów do tronu i ręki księżniczki (bo zawsze się jakaś księżniczka odnajdywała) jakoś wcale nie ukracało]

Harold Lewis Bishop, teraz to bardziej […], nudził się okropnie i sobie notował różne dziwadła w swym notesiku, przemyślując że jak ta akademia jeszcze z godzinę potrwa, to on skończy tym razem Wielką Powieść Polską i wtedy nie ma chuja we wsi – ale może będzie, i to góralskiej – tym razem wydać ją będzie musiał wieńcząc tym samym cykl XXXIX tomów dzieł nienapisanych, co to je PIW ma ogłosić na dniach i gruntując sławę Harolda Lewisa Bishopa, a właściwie […], jako artysty nowego wieku, absolutnie nic nic nic nie tworzącego i przez to największego. Rozmarzył się Harold Lewis Bishop, czyli teraz już […], widział siebie na scenie tej nagrody, sam Miszcz wychwalał artyzm, a może artretyzm, polskiej Fingers Tren i czek wręczył z kilkoma zerami, choć w walucie bardzo niegodnej. Ale sukienki do Mittensowa nie wyśle, bez (prze)sadyzmu, ten Adaś uprzykrzony na coś by się mógł w końcu przydać.

Stary miał jubileusz i dlatego dzwonił. Stulecie pracy na AGH, trzydziestolecie Bohatera PRL, akurat teraz i bardzo by się ucieszył jakby syn marnotrawny wpadł. Więc siedzi Harold Lewis Bishop, teraz bardziej […], na raucie (aucie – on sam dopisałby chętnie) w Wieliczce i wdycha jod, wysłuchując kolejnych peanów na rzecz taty wygłaszanych. Były minister już przemawiał, teraz mówkę odjanapawłuje obecny, potem obaj się uchleją wspólnie na koszt województwa. Do niego podejdą ciotki dawno nie widziane i od imienia […] zaczynając, zaczną wspominać jak mu tyłek myły na Plantach, a pieluchy to wtedy były nie takie jak dziś, tylko tetrowe i… Znowu mu się na wspominki wzbierze. Brunetka czy blondynka? Agnetha czy Anni-Frid? Dylemat straszny czterolatka, który choćby w przedszkolu całe leżakowanie tę kwestię rozważał, nie potrafi zdecydować: którą wziąć? Przed ołtarze, oczywiście, bo ciotek młodych i fajnych – nie można. Zakazane.

Tak wczoraj zachlał, zatruł Sobieskim z Szopenem, że jak go dziś wieźli po wschodniej Małopolsce ergo zachodnim Śląsku, jedne błoto wokół – po ciul rozróżniać?, ale i tak wieźli go przez pola rzepakowe, a na tych polach kryły się sarny jak krowy wychudłe, przez pastuszków i hoże dziewoje zaganiane, by szkody na pobliskiej A4 nie poczyniły (a może to u Chełmońskiego widział? Te scenę sielską?), to o mało nie kupił kawałka ziemi. Po góralach. O kuffa. Niedobrze. Żeby się tylko ożenić nie musiał, choć stodoła nowa, strzecha nie zawilgocona, sprawdził, pokolenia chłopów pańszczyźnianych we gry mazurka zagrały. Furmanka stała na oponach dużego fiata, ośki przesmarować i wiśta, wio! Harold Lewis Bishop, jak jeszcze był małym […], zawsze płakał nad szkapą, co to się Łysek nazywała, ale rodzinny ugór na wiosnę trzeba było obrobić. Więc szedł za pługiem i ziarno rozrzucał w koszulinie z worka po mące; zaszedł tak daleko jak tylko mógł.

Te cztery cwiteruchy pisać nie przestały swych bredni, a niby to najdoskonalsze trucizny były, na bank w dwumiesięczną śpiączkę delikwentów wprawiające (by nie musiał czytać o politykierach), ale już nawet Brytyjczykom ufać nie można. Piją te krafty, cwiteruchy, nie Brytole, to w pizdu im jedno co potem żrą, ser żółty morski, kebab polski, Bałtyk częściowo niemiecki, truciznę szkocką. Będzie musiał znowu przyjechać, za dwa tygodnie, tym razem jedynie z zaufanym ręcznikiem do okręcania.

„Historia Polski jako logistyczne zaplecze podróży do wnętrza Ziemi”

Harolda Lewisa Bishopa obudziły oklaski. Coraz gwałtowniejsze, frenetycznie unosiły się w zamkniętej przestrzeni i przez moment myślał, że znowu usnął w operze, na corocznym koncercie wieńczącym sezon wyścigów w Ascot, i królowa obetnie mu premię jak poprzednio. Ale nie, znajdował się przecież w samolocie i to jego współpasażerowie świętowali udane lądowanie. Tu, tak daleko od cywilizacji, idiotyczne postępowanie było normą od zawsze. Horrendalne kurioza i dziwy Europy Wschodniej opisywały już pierwsze bedekery. Ale nie tylko dlatego przyjeżdżał najrzadziej jak tylko mógł.

Bez problemu przeniósł neseser przez kontrolę. Starszy dystyngowany pan, ze skroniami okraszonymi siwizną, w stylowym trenczu i butach szytych na miarę, w tej smutnej krainie wzbudzał jawny i w sumie nawet szczery podziw, z lekka tylko nutą zawiści. Trochę się martwił, co będzie jak Wielka Brytania opuści w końcu Unię, szczerze powiedziawszy w ostatnich dwóch miesiącach nawet bardziej niż trochę, ale do tego czasu załatwi sobie portugalskie obywatelstwo. Albo hiszpańskie, nie był jeszcze pewien. No, ostatecznie niemieckie.

„Taxi senor? Very tanio, zu centrum Krakau” – Laseczką odegnał naprzykrzających się taksówkarzy w skórzanych kurtkach i z nieodłącznym wąsem. Pamiętał takich ze swojej, szczęśliwie – dzięki licznym sesjom terapeutycznym – wypartej młodości. Nie zatrzymał się również na parkingu strzeżonym, zignorował przystanek autobusowy. Podszedł do zaparkowanego w chłopskim obejściu, pod brzozą oczywiście, białego opla. Wolałby swojego vauxhalla, ale to nie on podstawił tu auto. Pięknie: „Nie jestem nawet godzinę w tym kraju, a spodnie już całe ujebane błotem”. Przed odpaleniem motoru włożył eleganckie zamszowe rękawiczki. I ruszył do miasta.

Tak naprawdę był zdrowy jak jamajski batat, ale utykanie na jedną nogę weszło mu w krew. Dzięki temu mógł bez podejrzeń używać bambusowej laski. A w jej wydrążonym środku mógł przewozić różne, mniej lub bardziej, ciekawe przedmioty. To była łatwa robota. Miał zatruć krafty czterech słynnych ćwiterian, którzy cechowali się wrodzonym imbecylizmem. Nic więcej o nich nie wiedział. I dobrze. Naprawdę, nadmiar szczegółów w jego zawodzie tylko szkodził i powodował mętlik w głowie. A on był przecież profesjonalistą. Sam siebie stworzył. Od  1978 roku, od pierwszej chwili, kiedy tylko zobaczył w jaki sposób są traktowani obcokrajowcy w jego rodzinnym kraju, chciał być tym czym oni – obcokrajowcem w jego własnym kraju. I to mu się udało.

Siedział teraz na samym rynku i czekał. Rozrzucał gołębiom rozkruszone kawałki bajgla, z rozkoszą pożerając kolejne ogórki małosolne. To jedna z tych kilku rzeczy, które się Polakom naprawdę udały. Musiał przyznać. Receptory z lubością rejestrowały smak dzieciństwa. Taką samotność lubił najbardziej. Jeszcze ćwierć wieku wcześniej padłby ofiarą licznych w tym mieście intelektualistów, co jeden doktor z profesorom rozrywaliby go miedzy sobą w licznych kawiarniach, na szczęście jednak i tu zaszły zmiany,  w końcu także i tu wszyscy mieli go w dupie i już nie zaczepiali, nie pytali o tak absurdalne tematy jak historia Polski i jądro ziemi.

Zadzwonił telefon. Ten numer znała tylko jedna osoba na świecie. Chwilę słuchał:

-Wolałbym nie.

I wyłączył komórkę. Kurwa, pomyślał, skąd stary wie, że wróciłem do domu?

Jaskinia Lechistanu

Zawsze się śmiałem, kiedy plemienni konserwatyści głosili, że kiedyś było lepiej, ale teraz i ja chyba zaczynam cierpieć na tę przypadłość. I jeszcze okrutnie bolą mnie zęby. Może dlatego chodzę wkurwiony, a może świat rzeczywiście tak podupadł ostatnio?

Już absolutnie najgorzej, kiedy człowiek człowiek sterany wraca do jaskini, a tam wszędzie porozwalane oszczepy sprzed dwudziestu lat, bo stary jest fanatykiem tradycyjnego polowania i ulepszonego sprzętu do ręki nie weźmie. Żona oczami daje znać, bym starego w końcu wygonił, ale stary to stary, chyba, bo mamusia była piękną wenus, choć nie z Milo, a my nie za bardzo uznajemy te nowoczesne trendy.  Monogamia i gniew Boga za dymanko to jakieś fiziumiziu. Zasady w życiu trzeba mieć. I jak stary odchował mnie w tej jaskini, to go nie wyrzucę, choć zramolał okrutnie.

Co gorsza, poza dwoma szczurzyskami, nic z polowania nie przyniosłem. Cały dzień się człowiek nachodził za mamutem i chuja nic, niente, nul. Pieprzone tygrysy z tymi kłami, pierwsze dopadły. Myślałem, że wykroję kawał padliny jak już się nażrą, ale nie, przyprowadziły potomstwo. Takie malutkie, a już łobuziaki drapieżne. Śniły mi się potem, że niby stoję w jakiejś dziwnej jaskini z szarych głazów, obok one biegają i słychać głos jak grzmot spod samej powały „Julka, Margot, gdzie się pochowałyście”?

Bardzo potrzebowałbym tego mięsa, futer też jak najwięcej, bo jak jaskinia już dawno spłacona (otoczakami, ale było gładzenia!), to nauczycielka mi mówi, że córka ma talent i szkoda, by się tu zmarnował. Fakt, pięknie rysuje. Jak weźmie kawałek drewna z ogniska i zacznie mazać po ścianie, to takiego żubra aż chce się ugryźć w dupę. I przychodzi do mnie ta nauczycielka z drugiej części groty i opowiada, że są specjalne programy, ze można za pół darmo wyjechać do innej jaskini, w ramach programu Erasmus się uczyć nowych trendów malarstwa jaskiniowego, ale dziewczyny tak gołej to wypuścić nie można. Więc futra, nowe futra, naturalnie.

Córka to problem mniejszy. Syn to się dopiero znarowił. Razem z kumplami chodzą tylko w futrach niedźwiedzich, a ich brunatne ubiory symbolizują, tu cytat: „Potęgę naszej jaskini i nic złego w jej głoszeniu, a ludzie ludzie dzielą się nie biologicznie, a etnicznie i to jest fakt naukowy”. Próbuję mu wbić do łba, że za czasów pradziadka było podobnie i skończyło się tak, że musieliśmy oddać naszą jaskinię i znaleźć sobie nową trochę dalej za słońcem, to prycha, że prymitywni byli i niczego się nie nauczyli. Nasi przodkowie, znaczy się. I że nie mam go straszyć dyktaturą, model wodzowski się przejadł, to żaden faszyzm tylko „zdrowy jaskiniowy nacjonalizm” oraz „nie stawiajmy państwa w roli religijnego totemu”. Wódz się mu nie podoba? Ja mu dam, przez kolano przełożę i będę tłukł, myślę, ale sobie przypominam jaki był chorowity, z trudem go odratowaliśmy. Godzinami trzymaliśmy nad ogniskiem i masowaliśmy stópki, babka się bała brać do ręki, taki delikatny się wydawał.

I nie może pamiętać jak zjedliśmy mu wujka. Nie patrzcie tak na mnie, nie osądzajcie. To była ciężka zima. Wejście do jaskini tak zawiało, że mogliśmy tylko siedzieć w środku i zastanawiać się, czy drewna wystarczy. Wyjedliśmy wszystko co się ruszało w podziemnych korytarzach, a nawet to, co od dawna leżało. Dieta prehistoryczna to nazywają obecnie w modnych runach naściennych, ale uwierzcie zbyt smaczne i zdrowe to nie było. Na szczęście siostrzenica się spowinowaciła z neandertalczykami siedem jaskiń w lewo, męża wzięła do domu i podjąłem decyzję jaką podjąłem. Dobry był z niego chłopak, ale jednak inna pula genowa. Świeże mięso, białko, proteiny.

Dałbym sobie radę z tym wyzwaniem, psychicznie zawsze byłem bardzo mocny, gdyby nie to, że latem dziewczyna urodziła bliźniaki. Chłopczyka i dziewczynkę. Teraz już podrosły, łażą po jaskini i są mi wyrzutem sumienia. Gdyby jeszcze mówiły po naszemu, ale jakby się uparły, i tylko szwargoczą tym swoim narzeczem, popiskują i chrypią. Co prawda mędrcy wyjaśniają, że to kwestia innej anatomii, coś tam coś tam o głośni i kości gnykowej, ale jestem pewien, że mi na złość.

Strasznie się zresztą ta nauka w ostatniej dekadzie rozprzestrzeniła. Niby wszystko można zmierzyć, wymierzyć, przewidzieć. To niech mi kurwa wyliczą, co to jest ten lodowy jęzor, co to się pojawił za wzgórzami i jak daleko się posunie!

Na naszym oddziale działy się rzeczy straszne

Można być wybitnym teoretykiem. Znawcą prawa międzynarodowego, słynnym ornitologiem albo profesorem najstarszej polskiej uczelni. Oczywiście nie sugeruję jakobym aspirował do któregoś z powyższych mian, ale jako człowiek tępy, choć niestety niegłupi – prywatnie sądzę że to najgorsza ludzka mieszanka –  jestem w stanie mądrze wypowiadać się na wiele tematów. Koledzy mi wierzą.

I bodaj to zdenerwowało salową Martę. Bo chyba nie to, że dawno na gazetce ściennej nie wychwalałem personalnie panienki Marty, pisząc jak jest mądra, ładna, błyskotliwa, jak przepięknie spaja nasz ośrodek swą codzienną promiennością i zdjęciami córek. Erotomani, ofiary fobii politycznych i społecznych, a nawet zwyczajni schizofrenicy i pensjonariusze z manią wielkości jedzą jej z ręki. No, tabletki, czasem, dwóch krępych sanitariuszy przytrzymuje wtedy delikwentów i nożem rozwiera szczęki.

Ale nie pisałem o tym wszystkim, bo to przecież oczywista oczywistość. Bez salowej Marty nie byłoby warto rano wzuwać kapci i szlafroka ubierać na piżamkę. Nie warto by się golić, smarować brylantyną przerzedzonych włosów, ani nawet powtarzać serii 5 brzuszków wymiennie ze skłonami. Dla ordynatora? Dla tzw. „lekarzy” młodych, co prowadzą na nas eksperymenta symetryczne i co rusz uciekają za płot, a potem ich przywożą skrępowanych i wypuszczają na oddział dopiero po trzech dniach?

Salowa Marta źle odczytała jednakże me próby przypochlebiania się – a kapcie na glanc cały czas wypucowane – przeszła do praktyki i zarządziła referendum. Bo my teraz mamy, znaczy się: wprowadzamy kolejny etap demokratyzacji naszego ośrodka, i teraz każdy może się wypowiedzieć na temat zmian, a wyniki zostaną uwzględnione albo i nie, i ogarnęło nas prawdziwe wzmożenie wyborcze i nawet w ramach budżetu obywatelskiego postawiliśmy karmnik dla sikorek w miejsce ściętych drzew, ale jak zwykle zaplątałem się w mej narracji i peanach dla salowej Marty… o czymże to miałem?

No więc ta pierwsza Marta, bo jest też o zgrozo Marta druga, ale to temat na inną traumę, korzystając ze swych nieokreślonych bliżej prerogatyw zorganizowała referendum na mój temat. Nawet kartki do głosowania wydrukowała własnym sumptem, karty cokolwiek podstępne, pewnie jeszcze mlekiem zaznaczone, a moi tzw. koledzy z jednego korytarza zagłosowali za…

Przykro mi się na duszy zrobiło. Tyle lat, tyle pamiętnych dni, tyle dyskusji poważnych i mniej, a tu mnie na banicję z infamią wysyłają. Mnie, jak króliczka z klatki wypuszczanego w daleki las, gdzie lisy, wilki i borsuki, chcieli posłać na zewnątrz, w rzeczywistość okrutną i nieprzystosowaną do mych, jakże niewielkich, oczekiwań. Plecaczek spakowałem, ubrałem się w strój w którym mnie tu przywieziono, obułem dziurawe hadeki numer 44, kapturek szary i koszulkę Cradle of Filth spraną. Byłem więc gotów. Rok 2017 nie może być dużo gorszy od 99.

I wtedy nadeszło ułaskawienie. Ostatnie. I ostateczne.

W sumie nie wiem dlaczego.

Ale jak w nocy dorwę tych co głosowali za „w pizdu trolla”, to okruchy sucharków staną im wszystkim. W gardle.