Marzyliśmy o Sofii i piliśmy Komandosa. Przeżywaliśmy pierwsze doznania erotyczne i ponosiliśmy wyłącznie seksualne klęski. Słuchaliśmy T Love i śpiewaliśmy Kazika. Nie wierzyliśmy w Boga, a najmniej na lekcjach religii. W pierwszych wyborach głosowaliśmy na Kwaśniewskiego lub Korwina. Chodziliśmy do podrzędnego liceum w niewielkim mieście. Przyszłość nas przerażała. Pijacy kupowali nam pierwsze vanpury i EB. Na pecetach biliśmy rekordy okrążeń w Need For Speed III. Jerzy Buzek wprowadzał nas do NATO. Na juwenaliach skakaliśmy przy samych barierkach. W wakacje pracowaliśmy na czarno na budowach, co odważniejsi z nas żukami wozili cement. Wiedzieliśmy, kim jest Ecik Janoszka. W namiotach strasznie żarły nas komary. Dyskutowaliśmy o niczym i baliśmy się testu Coopera. Znikaliśmy na godziny w hipermarketach, nie stać nas było na MacDonalda. Rzygaliśmy niewinnie.
Dlaczego więc teraz przygryzam do krwi wargę i chce mi się wyć, i mam biegunkę?
…kurwa kurwa kurwa…
Gdy w radio usłyszałem, że Varga wydaje nową książkę, natychmiast zebrało mnie na mdłości. Nie żebym miał coś przeciwko, nie interesuję się i w ogóle, jednak węgierskiej kuchni organicznie nie znoszę i zawsze mi jest smutno jak spoglądam na gulasz. Nie umarłem w dwudziestym siódmym roku życia, czy to moja wina, czy zasługa? Pić nie mogę, jestem niepijącym niealkoholikiem, bo nawet to mi się kurwa w życiu nie udało, a w tym sezonie kurwa moda na alkoholików. I psychiatra fałszuje mi kartotekę, bym mógł dostać nowe środki wychwytu zwrotnego w refundacji. Tak jest. A oni się byczą w swoich służbowych suvach i w pracy przerzucają się bonmotami o klasie średniej i jej głupocie, najmądrzejsi z mądrych w dupę jebani albo i nie, co skrycie wywołuje u nich poczucie winy.
Spałem więc, a i tak wszystko mnie bolało. Już nie jestem taki młody, by się przejmować każdym bólem. Stopy, kolan, trzonowca. Mógłbym już nie żyć. Albo pójść w kokainę. Gdybym nie był takim tchórzem jak to całe moje zafajdane pokolenie, z ich emigracjami, wczasami w Norwegii i dziećmi z in vitro. Tyle kasy, tyle starania, a wychowywane później przez babcie, bo jeden rodzic w Londynie, a drugi na Lazurowym Wybrzeżu myją podłogi burżujom, i żeby tylko podłogi.
Te rojenia, to spowiedź moja osobista jest. Krew z ust skapuje na kafelki, 120 złotych metr kwadratowy, chińskie, ale z samych Włoch ściągane na zamówienie. Inwestycja na całe życie. Jeb je jeb je jeb… kolejne krople rozbijają się o gres, ich napięcie powierzchniowe pęka jak moja czaszka od uderzeń o beton…. beton jaki beton, płyty gipsowo kartonowe… już nawet nie ma sobie jak rozwalić łba, nie bez obniżenia wartości lokalu i kaucja w pizdu, „ić się przewietrz” szepce coś w mojej głowie, ignoruję, zapadam w sen bez snów i tonę…