R., gdzieniegdzie znany również, choć absolutnie skandalicznie, jako Ptyś, miał dosyć. Po raz sto dwudziesty czwarty, policzył to dokładnie, obiecywał sobie, że już nigdy nie pojedzie w podróż poślubną do Acapulco. Upał straszny, palmy spłowiałe, plaże zapchane. I jeszcze klimatyzacja nawala, cykle jej pracy, ciągłe włączanie i wyłączanie mroźnego nawiewu, nie pozwalają mu w nocy zmrużyć oka. Co jak co, nad zalewem by tak na pewno nie było! Mógł tanio wynająć domek letniskowy od znajomego, no ale Ola się uparła, że ta podróż musi być inna niż inne, wyjątkowa. On już miał trzy za sobą i wiedział, że to jak z alimentami – z grubsza wszystkie takie same, ale dobrowolnie ustąpił. Po kilku groźnych hmmmhnięciach. Ale nie tylko dlatego!
I tym właśnie gryzł się najbardziej. Jego świeżo poślubiona małżonka zniknęła jeszcze na lotnisku. Oczywiście natychmiast zawiadomił ambasadę, ale ta kazała czekać na list z żądaniem okupu i absolutnie nie informować miejscowej policji. Rzeczywiście przyszedł po kilku godzinach, a R., jak to młody żonkoś, wyczyścił wszystkie swoje karty, odsprzedał jedną nerkę gringo z Północy i zapłacił. Zostawił paczkę z dolarami w recepcji, jak kazano. Ola nie wróciła, jedynie dwa dni później znalazł pod drzwiami pokoju pisaną jej ręką kartkę, w której zaklinała go, by jej nie szukał, jeśli nie chce zginąć i że absolutnie wszystko robi dla jego dobra. W kopercie był również jeden paznokieć. prawie na pewno jej.
R. posłuchał dziewczyny i teraz samotnie leżał na plaży. Coś mu się z tego urlopu należy w końcu! Strasznie cierpiał. Zasnął przed południem i teraz jego jeden bok wyglądał jak krwisty stek. Na dodatek ktoś zwędził mu przywieziony jeszcze z ojczyzny grill z białymi kiełbaskami, pewnie ci cholerni sprzedawcy tortilli. Przecież jakby chciał prawdziwej tortilli, to poszedłby do KFC w Radomiu, a nie jechał do cholernego Meksyku! I jeszcze żadna z nadobnych senioritas nie była nim absolutnie zainteresowana. Za to ten szczęściarz z kocyka obok wzbudzał wręcz sensację, tyle pięknych pań go zaszczycało swą obecnością, że widać było tylko olbrzymie sombrero. Od czasu do czasu podskakiwało, a R. wolał sobie nie wyobrażać, dlaczego tak się dzieje.
Właśnie się znowu poruszyło. R. przez moment sądził, że może ma zwidy od tego upału albo zaczyna się gorączka spowodowana oparzeliną, ale rzeczywiście, kapelusz wyraźnie zmienił miejsce położenia. Spod niego wychynął czarny nosek węsząc dokoła, a po chwili roześmiane oczęta małego białego pieska. Udar albo zawał – pomyślał R., trzeba się było tak nie obżerać. – Toż to przecież Puciul, słynny polski bohater i niedoszły prezydent, który zniknął z kraju tuż przed drugą turą wyborów, w których był stuprocentowym faworytem! Jego zmoczone futerko połyskiwało w zachodzącym słońcu, piękne lolity wokół wycierały ręczniczkami i całowały w rzeczony nosek. Upił się, spił się tequillą! Jemu się to przytrafiło, mu, co od podstawówki eksperymentował ze spirytusem technicznym i denaturatem…
To chyba naprawdę Puciul. W nowej obróżce, wysadzanej diamentami, z dwoma ochroniarzami, z których przynajmniej jeden wyglądał na prawdziwego zabijakę, zmierzał ku zaparkowanemu nieopodal jeepowi cherokee. Drzwi otwarł kierowca w wytwornym, mimo 40 stopni, garniturze i piesek elegancko wskoczył na tylne siedzenie.
R. też już nie stał w miejscu. Jego nogi automatycznie zaniosły go ku postojowi ryksz. Młody, tak na oko osiemnastoletni chłopak z zaczątkami bandyckich wąsów, spojrzał krytycznie na olbrzymi brzuch wylewający się wprost z przykrótkich, obcisłych – zakupionych jeszcze przez śp. mamusię na Stadionie – szortów i zażądał podwójnej taksy. R. się zgodził, nie miał innego wyjścia, jeśli nie chciał tracić tropu. Ruszyli w pogoń za jeepem. Meksykańskie miasta są bardziej zapchane niż Miasteczko Wilanów w godzinach szczytu, więc bez problemu zachowywali bezpieczną odległość za ściganym pojazdem. R. zauważył jedynie, że im dalej od plaży, im dalej od promenad sławnego kurortu, gnojek na pedałach stawał się coraz bardziej zdenerwowany. Kilka razy chciał się zatrzymać i R. musiał mu dawać coraz większe napiwki. Aż w końcu wjechali w dzielnicę rezydencji i młodociany rykszarz zbiesił się ostatecznie.
– Amore Perroes – Wymamrotał przerażony – Narcos. Policia. Pif paf. Kartello. Brujeria. – I w popłochu uciekł, zapominając wsiąść na rykszę, pchał ją przed sobą, a wycięte ze starej opony sandały odbijały się nieprzyjemnym echem na uliczce. Jakby zwiastując coś ostatecznego, okrutność nie do pojęcia. I choćbym szedł ciemną doliną, zła się nie ulęknę, póki rigcz będzie ze mną – dodawał sobie otuchy R. wersem wyczytanym w jednej z książek kołcza Majkela.
Jeep właśnie wjeżdżał w bramę najbliższej posesji. Hacjendy pilnowało kilka klonów ochroniarzy z plaży. W oliwkowych mundurach, z nieodłącznym wybrzuszeniem za paskiem albo uzi w ręku. Ktoś inny by się przestraszył nie na żarty, ale R. w młodości był nie lada wyczynowcem, w wieku ośmiu lat spadł z trzepaka i wycięli mu wtedy cześć mózgu, m.in. tę odpowiedzialną za inteligencję oraz rozsądek. Nienażarty rzeczywiscie był, nie jadł już od kwadransa, nigdzie nie widział jednak kebaba. Wzruszył ramionami i wdrapał się w końcu na mur – lata praktyki, dziesięć lat prób ucieczki z aresztu śledczego, a później z Wronek nie poszło na całkowite zmarnowanie – i ostrożnie spojrzał w dół. Puciul właśnie wysiadł z samochodu i radośnie biegł ku postaci na patio. Biała sylwetka, kapelusz i te niebieskie oczy które poznałby wszędzie. To była prawdziwa miłość. Tulili się tak jakby znali się od dawna.
Ola.