– Wchodźcie, wchodźcie – Włodek błyskawicznie zarejestrował, że przyszli razem, a nie osobno. Nie musiało to nic znaczyć, nawet mogło działać na jego korzyść, ale trochę się zmartwił. – Przepraszam za nieporządek, asystentka pojechała do mamusi na weekend.
W pomieszczeniu wprost lśniło co prawda czystością, ale gospodarz, choć w naciągniętym do kolan swetrze, lubił uchodzić za światowca. W dawnych czasach, jeszcze w dwudziestym wieku, takie mieszkania nazywano garsonierami, teraz trochę bardziej elegancko: lokalami wyborczymi. Było w pełni rozliczone i uwzględnione w corocznym sprawozdaniu dla PKW. Na ścianie wisiało powiększone zdjęcie znacznie młodszego gospodarza z Jadwigą Staniszkis w pełni dojrzałej urody.
– Robercie, ty jak zazwyczaj, latte z mlekiem sojowym, nieprawdaż? Panowie czego się napiją? – Miał nadzieję, że tym prostym pytaniem udało mu się nie tylko zaznaczyć swą pozycję, ale też wysłać sygnał dwóm buntownikom. Młodszy, jak to mu było na imię?, kojarzył jego ojca z sejmowych czasów, chyba Janek, nieśmiało poprosił o wódeczkę, starszy pokręcił głową i zaczął ładować jakieś świństwo do wyciągniętej z chlebaka fajki wodnej.
– To szisza – Wyjaśnił Włodkowi i Robertowi na widok ich przerażonych twarzy i wybuchnął takim śmiechem, że aż zatrzęsły się mury. – Od czasów debaty lepsze rzeczy tylko w Amsterdamie – Westchnął tęsknie i pociągnął długiego macha.
– Tak, do dziś nie wiem, co Leszkowi strzeliło do głowy z tą Baśką – Włodek dyskretnie próbował zmienić temat. Przez chwilę wietrzył prowokację i już wyobrażał sobie jutrzejsze nagłówki w Gazecie Polskiej. „Liderzy lewicy złapani podczas narkotykowej orgii” to najbardziej delikatny z nich. – No, biust fajny, ale reszta… Panie Adrianie, pan te ta te prawda? – I wykonał powszechnie znany męski gest, do którego potrzebne są obie ręce. Robert wyglądał na wstrząśniętego, Adrian zachowywał spokój, za to Janek zaczerwienił się jak sztubak. „Ciekawe, bardzo ciekawe” – zanotował sobie w myślach i poszedł do aneksu kuchennego po kawę, sojową latte dla gościa, zwyczajną sypaną, parzoną we szklance dla siebie. Metalowy uchwyt z herbem von Fenken… (dalej srebro się zatarło) miał po babce. W 45, kiedy nadeszło wyzwolenie, nie tylko Polska zmieniała się na piastowską.
– To co, gramy? – Wskazał na stolik karciany – Jeszcze z Magdalenki, rarytas i zabytek w jednym, rzekłbym – Wyjaśnił oglądającemu misternie wyrzeźbione sierpy i młoty Adrianowi – Ale teraz lepiej go nie pokazywać, to wziąłem do siebie i co tydzień czyszczę specjalną szmatką i niemiecką chemią. A właśnie Robercie, może jakaś sesja z młodą dziewczyną? No nie patrz tak na mnie, ja jestem tolerancyjny, jednak mój aparat, no wiesz jak jest… może być kuzynka – Włodkowi naprawdę było przykro, ale chodziło przecież o Polskę. – Albo przynajmniej jedna wizyta w kościele, odpowiednio nagłośniona. Chrzest, bierzmowanie, byle nie pogrzeb. – Urwał. – No to co, brydż?
Niestety okazało się, że Robert, jako mieszczanin z awansu, w ogóle nie grywał, a Adrian wyłącznie na komputerze. Janek zaskoczył za to Włodka, całkiem znośnie licytował. Chłopak z inteligenckiej rodziny, widocznie plotki z miasta w tym wypadku nie kłamały. Może jeszcze będą z niego ludzie. Wódka, brydż sportowy, krawat do dresu. Gwizdek arbitra. Rekwizyty zawodowego działacza. Dwaj pozostali nie mieliby żadnych szans w latach 80., czy to w PZPR czy w opozycji. Gra się absolutnie nie kleiła, więc po dwóch rozdaniach demokratycznie zdecydowali się na remika.
– Czysty sekwens przy pierwszym wykładaniu – Ośmielił się zaordynować Włodek, w końcu byli przy Ordynackiej – No i czerwone liczymy podwójnie…
Panowie wyszli późną nocą. Spotkanie nie posunęło sprawy zjednoczenia znacząco w przód, ale wszyscy się zgodzili, że zapytani będą wyrażać swą postawą optymizm i pełnię nadziei. W końcu ile można przegrywać z prawicą?! Pięć lat, dziesięć, a nawet piętnaście. Ale nie dłużej!
Włodek umył zęby przed snem, przebrał się w piżamę z firmowego sklepu Marksa i nagle, zupełnie z niczego, zatęsknił za asystentką. Z nią wszystko wygląda jakoś lepiej, nawet ta nora. Nie mógł zasnąć na służbowej kozetce, przewracał się z lewego boku na, o zgrozo, prawy. Coś nie dawało mu spokoju. Zerwał się na nogi, uderzając boleśnie o żyrandol, pamiątce po jednym z poprzednich użytkowników lokalu, nikt już nie pamiętał którym. Zapalił światło i zaczął przeglądać rozrzucone karty. No tak, jakiś chuj zachachmęcił wszystkie dżokery! Teraz to już na pewno nie będzie spał, zaczął więc układać pasjansa.
Jak to w życiu, oszukiwał tylko trochę. Raz udało mu się wygrać.