Najlepszy crossover w historii

– Ile płacą?

– Zwyczajowo. Plus premia za skuteczność.

Sierżant Międzyzjeż odstawił kufel z cydrem na drewnianą ławę. Karczma Pod Ubitym Lisem nie należała to najszykowniejszych lokali w okolicy, zapewniała jednak pełną anonimowość swoim gościom. No i za niewielką dodatkową opłatą pokój z zawsze chętnymi łasicami na pięterku. Ale to nie dlatego Sierżant Międzyzjeż siedział obecnie w tym szemranym przybytku w cywilnych ciuchach i rozmawiał ze swoim agentem, osławionym w pewnych kręgach Kretem Krętaczem.

Sierżant Międzyzjeż, weteran JSZ, obecnie oddelegowany do JOT, każdą zimą odchodził na kilka miesiecy do sektora prywatnego. Kiedy inne jeże na terenie Wielkiego Księstwa chowały się w norkach i hibernowały, on sprawdzał wszystkie zabezpieczenia korytarzy i ruszał na zimą poniewierkę. „Sierżant Międzyzjeż nigdy nie sypia” – fama tej treści krążyła w rocznikach rekrutów i, no cóż, w pełni odpowiadała rzeczywistości. A to się rzadko zdarza. Odprowadzał Julka na lotnisko w Pyrzowicach; zimą przydatność wozu pancernego spadała o 70%, a koszty utrzymania, serwisu (np. smar do kopyt trzeba było sprowadzać aż z Grenlandii) oraz ubezpieczanie rosły niebotycznie, więc bardziej się opłacało wykupić trzy miejsca w samolocie i wysłać Julka na ojczystą sawannę aż do kwietnia.

Wtedy Sierżant Międzyjeż kontaktował się z Krętaczem i wybierali najlepszą tegoroczną ofertę:

– Jeden malutki problem, Zjeżu – Kret należał do nielicznych, którzy mogli się zwracać do Sierżanta zdrobnieniem imienia i nadal cieszyć się życiem. – Oni mają zdaje się coś wspólnego z RWPG.

– Pandzioszki.

***

Sierżant Międzyzjeż się przyzwyczaił, że każdy kolejny rocznik futrzaków do wyszkolenia jest jeszcze słabszy od poprzedniego, ale naprzeciw niego stały osobniki tak zdegenerowane i do niczego, że gdyby jeżycki Bóg nadal walił piorunami w każdy krzak na swojej drodze, to koniecznie musiałby i teraz. Tak, Sierżant Międzyzjeż zasadniczo był ateistą, a dokładniej to agnostykiem, ale w takich chwilach jak ta zaczynał tracić swą niewiarę.

Jakim cudem się te pandy tu uchowały jak jeszcze w latach osiemdziesiątych każda jedna z choć szczątkową inteligencją wyjeżdżała do Rajchu na pochodzenie i osiadała w tamtejszych ogrodach zoologicznych, to absolutnie nie wiedział. Teraz ich wnuki były w pełni zasymilowane i na niemieckich portalach miały miliony kliknięć filmików typu „Jedna panda i dwa pancerfausty” albo „Ile pand zmieści się w volkswagenie garbusie i w ile godzin da się go przerobić na Tygrysa?”. A te dwa tłumoki stały przed nim, Sierżantem Międzyzjeżem, i wpatrywały się w niego tym swoim smutnym spojrzeniem.

Dziwne to były cyckocze, prywatnie tak myślał, nasz dzielny wojak. Raczej jedno z nierokujących zbyt dobrze ogniw ewolucji, tak gdzieś na poziomie człowieka, dziobaka i może ptaka dodo. Tak, wiedział, że to ostatnie to nie ssak, ale już dawno gatunkowo wyginął.  W jego prywatnej opinii to samo czekało w niedalekiej przyszłości pandy wielkie. Wielkie to, puchate, ani to szop, ani niedźwiedź. Niby przytulaste, a tak w ogóle to wredne, paskudne i wszystkożerne. Tylko by żarło i łaziło po drzewach.

Michał i Adam. Nie wiadomo, który z klientów Sierżanta Międzyzjeża był bardziej do niczego. Pierwszy tydzień poświęcił na najprostsze szkolenie, np. marsz wszystkimi czterema łapkami po każdym terenie. W drugim zaczął wprowadzać proste zadania z taktyki. W trzecim pokazał swym podopiecznym granat obronno-zaczepny, co niemal zakończyło się drastycznym zredukowaniem śląskiej populacji pandy wielkiej. Po miesiącu potrafili już jednakże odnaleźć trzy najbliższe bunkry, poruszać się pośród traw, a nawet zeskakiwać z drzewa bez łamania sobie łękotek.

Sierżant Międzyzjeż powoli zaczął wykazywać objawy optymizmu. Niepokoiło go jedno. Od żadnego ze swoich podopiecznych nie mógł się dowiedzieć na jakie to wielkie niebezpieczeństwo są wystawieni, kogóż to boją się tak bardzo, że aż postanowili uszczuplić swój zapas orzechów włoskich o połowę i wynająć jego, największego wojskowego specjalistę  na terytorium Wielkich Kochłowitz. Michał czerwienił się wówczas niemożebnie na pyszczku i bredził coś o wielkich oczach, a Adam, zwany też – nie wiadomo dlaczego – Adasiem, popadał w stupor. Jakby się zakochał albo co i nie dało się nic z niego wyciągnąć. Nawet bagnetem.

***

W końcu spadł pierwszy śniegu, a wychudzone i wylaszczone pandy wielkie wróciły na swoje drzewo. Sierżant Międzyzjeż usadowił się w pobliskim okopie. Pozostawało czekać. Zachodzące słońce mieli za plecami, bo jedyne co wojak wyciągnął od swego oddziału, to to ze „Wróg zawsze nadchodzi od Wschodu, no czasem chyba że od Zachodu”. Możliwe, że na chwilę przytrafiła mu się malutka drzemka, pierwsza od lat, bo sylwetki na horyzoncie zauważył dopiero kiedy pandzioszki za nim zaczęły absolutnie niebojowo piszczeć. Sierżant Międzyzjeż wyciągnął zdobyczną lornetkę ze szkłami Zeissa, spojrzał na wschód. Podskoczył, oderwał soczewki od oczu, pokręcił mordką z niedowierzaniem, i spojrzał jeszcze raz.

– Motyla noga Janusza Gajosa – Zakrzyknął. – Dlaczegoż kurwa mać nie powiedzieliście, że chodzi o ninje? – Sierżanta w tym momencie było słychać już za Brynicą, tak wył. – To ja spierdalam.

– Tylko wysadźcie bunkry – Dobiegło z oddali. – Nic wam nie dadzą. Krętacz odda kasę. Jeśli przeżyjecie!

Musielibyście widzieć miny tych dwóch boroków pozostawionych na orzechu. Włoskim. Ale śląskim.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s