– Oszalała z tej męki – Wyszeptał do siebie braciszek Johann i wykonał znak krzyża.
Było piękne lipcowe popołudnie, niedziela. Na rynku miłego średniowiecznego miasta H., którą to mieścinę w cyklu rozkosznych widoczków sto lat później sportretował sam mistrz Hieronymus Bosch (a nieudolni krytycy nazwali piekłem), pachołkowie już uszykowali stos w ramach jednego z trzech dorocznych wielkich paleń zwyczajnych heretyków oraz zatwardziałych kacerzy. Rybacy z czeladzią od tygodnia pogłębiali kanał, by spławianie czarownicy wypadło szczególnie efektownie.
Mistrz katowski sprawdzał swoje ostrza i choć skryty pod kapturem, to i tak wszyscy wiedzieli, że to Pierre Francuz, rzeźnik miejski i rakarz. Postać cokolwiek podejrzana i powszechnie szanowana.
Palenie poszło nadspodziewanie dobrze i tylko ochotnicza straż pożarna grodziszcza, ówcześnie zwana strażą ogniową, zawiesiła nosy na kwintę, bo żadna stodoła ani spichlerz się nie spaliły. Matki karciły dzieci, ojcowie rodzin wyciągali niemowlęta ku górze, by te pierwszy raz w życiu mogły poznać zapach pieczonego mięsa. Hrabiowie na trybunie honorowej wyraźnie się nudzili, księżna Z. ziewała tak okrutnie, aż jej podwiązki spadły, co szczęśliwie przyuważył tylko giermek J., jej młody kochanek i bratanek zarazem, bo nawet wychudły starzec o twarzy św. Pawła z fresku, autorstwa jakiegoś trzeciorzędnego pacykarza, w miejscowej kaplicy – czego nikt nie odważył się zauważać od kiedy proboszcz popadł w kataryzm – swą mękę zniósł z godnością i słabo złorzeczył Panu Bogu.
I wtedy z więzienia wyprowadzono Jeżannę Długowłosą, którą niestety cyrulik-barbarzyńca pozbawił najpiękniejszej ozdoby. I tak męska część widowni westchnęła, a żeńska zaczęła rozmyślać o wykonaniu retorsji na swych niezbyt rozsądnych, już na pewno chutliwych ponad miarę, małżonkach.
Jeżanna szła spokojnie i z wielką elegancją, jakby w ogóle nie obawiając się topienia z zanurzaniem. Przy wiązaniu wora jeszcze dowcipkowała z pomocnikiem kata, jąkającym się młodzianem o pryszczatej twarzy. Chciała nawet biedakowi zapisać swoją ropuchę, żeby go uleczyła z trądziku, ale chłopak tylko się cały spłonił jak żelazna dziewica zbyt długo podpiekana w piecu.
Mistrz z pomocnikiem rozhuśtali worek z dziewczyną, chlup!, zanurkował w toń kanału. Publika westchnęła z ekscytacji, która stopniowo się ulatniała, tak jak i powietrze z wora. Bąbelki robiły się coraz mniejsze, aż w końcu zanikły. Święto się kończyło, rynsztoki znowu zaczęły odczuwalnie śmierdzieć i ludzie zaczęli się rozchodzić do domów, z przykrością myśląc o poniedziałkowym powrocie do pracy i codziennych obowiązków, cokolwiek wtedy miejska klasa niższa robiła w poniedziałki poza zwyczajowym obijaniem się.
I wtedy Jeżanna Zwycięska wychynęła z kanału i odleciała na Wschód, triumfalnie chichocząc nad otępiałym tłumem. Tak rodziła się nowożytność, tak to było.
Co do losów dalszych Jeżanny zbyt wiele pewnego nie wiadomo. Pierwsza, cokolwiek baśniowa wersja podaje, że osiadła w bajkowym kraju Polska. Druga, której kronikarz daje większą wiarę, skupia się na podróży do Kitaju, założeniu słynnego klasztoru nindż i pierwszej wojnie z podstępnie napadniętymi niewinnymi pandziakami.
¿Podría una bruja voladora dar mis cabras?
PolubieniePolubienie