Rok wcześniej w moim życiu pojawił się Maluch. A krótko potem jeszcze jeden.
Do dziś korelacja tych dwóch wydarzeń wydaje mi się straszliwie podejrzana i empirycznie nieprzypadkowa.
Pierwszy był piękny. Miał bagażnik na dachu i był w kolorze kości słoniowej. Można było nim wspaniale jeździć po polskich drogach i nawet dysponowałem, dość szybko, własnym fotelikiem. Mieścił rodzinę 2+2, ze cztery walizki, komplet pierzyn, garnki, dwa nocniki i całą górę łopatek do piasku, kiedy jeździliśmy do Ustki.
Ale to później. Kiedy te +2 robiło różnicę.
Wczesnym latem tamtego roku musiałem stanąć przed przerażającą wizją, że jest mnie już dwóch! Starzy złamali nasz pakt. I załatwili mi braciszka. Poczułem się zdradzony, stojąc przed porodówką i patrząc jak mama niesie tłumoka. Tłumok, znaczy się, bo słusznie słynny krytyk literacki zarzucił mi niedawno nieumiejętność odmieniowywania końcówek.
Czyli nie są ze mnie zadowoleni? Co jest ze mną nie tak? Już nie wystarczam? Zły model? Zepsuty? Stałem i wielkie łzy leciały mi z oczu, trzymając się coraz silniej babci, a wszyscy wokół zdawali się nie dostrzegać narodzin małej ludzkiej tragedii.