Pewien bohater bez właściwości, który w ostatnich czasach zaczął tychże właściwości niebezpiecznie nabierać, tak jak i jego szalupa zbudowana głównie z dętki, kilku desek wyszabrowanych na ogródkach działkowych oraz całego multum gumowych kaczuszek, poczęła nabierać wody, był już, zdawało się na wyciągnięcie ręki od wymarzonego celu.
– Dziadku, wreszcie pomściłem cię. – Triumfował, widząc wyciągniętą ku sobie przyjaźnie dłoń Statuy Wolności w bliskiej oddali. Familijny sygnet, uspołeczniony zimą 45 roku z folwarku w Z., zdawał się błyszczeć w zimowym słońcu.
Jak to wielokrotnie w polskiej historii bywało, cieszył się przedwcześnie. Przepływający w pobliżu gazowiec – o ironio, zmierzający pewnym kursem do Gdańska – rozbujał fale, które zniosły fałszywego rozbitka w otchłań powrotną prądu zatokowego.
„Nici z cukierków bekonowych dla aplikantów”, pomyślał dziwacznie i natychmiast sam siebie zrugał za chwilę słabości. Wciągnął procesową koszulę z powrotem na maszt, nasikał do odsalarki i zarzucił wędkę do morza. Spróbuje raz jeszcze – do tej wyprawy był szykowany od małego i nie zamierzał zrażać się byle niepowadzeniem.
Ponad sto lat wcześniej jego prapradziadka odesłano z Ellis Island z powrotem do Galicji, kiedy to wyrecytował zły fragment Biblii szczególnie upierdliwemu amerykańskiemu urzędnikowi. Dziś nikt już nie wiedział w jakim to ówczesnym języku dziadek wkuł Księgę Psalmów na pamięć. Ameryki nienawidził do śmierci, a tuż przed nią jako pierwszy przystąpił do spółdzielni rolniczej w swoim przysiółku.