– Radku, musisz mi pomóc! – Usłyszałem od odrzwi gabinetu.
Westchnąłem. Wszyscy mamy dobrych znajomych z przeszłości, którzy po latach okazują się znajomymi znacznie mniej inspirującymi niż niegdyś. I nic nie poradzisz, bo przecież nie wyrzucisz za drzwi, jesteś na to zbyt dobrze wychowany. No i masz wspomnienia. A jednak… Nawet sekretarka, asystentka ds administracyjnych znaczy się, doskonale wie, że tego typu klientom należy parzyć kawę trzeciej, może nawet wkrótce czwartej kategorii, a na tacę władować trochę magdalanek, żadnych wuzetek i pączków od mistrza Biklego. Nie wykosztuję się nadmiernie, ale i tak nie zrozumie introspektywnej aluzji. On, ten mój gość:
– Marcinie – Przyjmijmy na potrzeby tego wspomnienia, że ma on na imię Marcin, co nie musi być prawdą, ale przyjmijmy.- Czym mogę pomóc?
– Muszę zgubić trochę faktur.
– Jacht, samochód służbowy, dwa telewizory?
– Kebaby. – Muzę przyznać, że miał resztki honoru, bo się zaczerwienił. – Wszystkie z tego roku.
– Łatwizna. – Odetchnąłem z ulgą. – Da się zrobić. Ile ich zjadłeś? Ze dwadzieścia?
– Więcej.
– Pięćdziesiąt? Sto?
Milczał.
– No chyba nie dwieście pięćdziesiąt! – Przyjrzałem się mojemu gościowi z nowo rozbudzoną uwagą. Garnitur nawet elegancki, ale sprzed dwóch lat. Krawat niby dobry, ale jego kolory o odcień, o jedną tonację barw zbyt jaskrawy. No i chusteczka zamiast poszetki! Ostatni raz prana w poprzedniej epoce politycznej, o zgrozo. Typowy prowincjonalny przedstawiciel małomiasteczkowej elity.
– Tak dokładnie to trzysta dwadzieścia cztery.
– Ile?!
– Bo rozumiesz, my z żona zaczęliśmy żyć zdrowo. Jarmuż, sojowe latte, wegańskie burgery. Bo niby już młodsi nie będziemy, ani ja, ani ty… – I spojrzał na mnie. A to chamek! Z twarzy jest dobre dziesięć lat ode mnie starszy, a siwizna we włosach nie sprawia wrażenie dystyngowanej, jest po prostu dowodem postępującej degeneracji fizycznej, oby nie intelektualnej. I ten bebech, który nagle stał się naprawdę widoczny.
– No ale jak to, trzysta dwadzieścia i trzy… cztery?!
– Bo ja nie nadaję się do takiego życia. Wychodzę z domu wygłodzony na promenadę, a tam kebab turecki, ormiański, kurdyjski i polski. Kominy dymią. W cienkim, w grubym, w kieszonce, w bułce. nafta wgryza się do ust. Łagodny i ostry, średni, wołowina, cielęcina i nawet kurczak. Kuszą tak bardzo! – Jego twarz bruździła najczystsza rozpacz. Znowu westchnąłem.
– Czyli żeby żona się nie dowiedziała?
– Jaka żona? – Aż się żachnął – Papug!
To zmieniało sytuację. Słynny Papug, szef mojego gościa. Apodyktyczny, niezmiernie błyskotliwy i bez litości dla podwładnych. Co gorsza, jadał głównie ziarno, czasem ludzinę. Tak, on nie zrozumiałby całej tej afery z kebabami. „Marcin” by zniknął, wlec się na prowincję, składać zeznania. Westchnąłem po raz trzeci i ostatni:
– No dobrze, znam parę sztuczek, a kilku cypryjskich bossów branży kebabiarskiej jest mi winnych przysługę…
Był gotów całować mnie po rękach.
… ale tym razem mi zapłacisz. Po kosztach, oczywiście.
„Czas zakończyć tę znajomość”, myślałem, patrząc na mojego niedawnego gościa przez okno. Właśnie wykłócał się ze strażnikami miejskimi o mandat za parkowanie na kopercie. Brązowa, skórkowa – gdzie ją schował przedtem? – kurtka nadymała się prześmiesznie w kilku miejscach. Podjąłem decyzję: Jak tylko zrealizuję otrzymany od niego czek Banku Płocko-Amerykańskiego, wykasuję numer telefonu. A w poczekalni… a w poczekalni dostanie tchibo…
Mógłbym pomóc, ale te kebaby wyglądają na zjedzone.
PolubieniePolubienie